poniedziałek, 12 września 2011

#23 ( o związku między korzeniami a przegniłymi myślami )

Był skonfudowany, może nie wstrząśnięty, ale napewno mocno zmieszany.


Tomaszu, co Cię tak wytrąciło z równowagi ?


... był zmieszany sam sobą. Sam się wytrącił. Trącił ... Czuł, że trąci...


Trąci to ryba... Ryba to się psuje od głowy Tomaszu...


Tomasz też się psuł od głowy. Jak każdy człowiek psuje się od głowy. Albo od głowy się naprawia. Bo to głowa daje znać co i jak. Taka centralna baza, centrum dowodzenia kryzysowego. On czuł dosłownie, że się psuł. A gdy w biurze się coś zepsuje, i śmierdzi to cała reszta się już kiełbasi ...


Był zmieszany, bo stracił jasność patrzenia. Taki blur na oczy. Takie minuspięćipół na jedno i drugie oko. Był zmieszany, bo stracił pewność, że to co widzi, jest tym, co rzeczywiście widzi. A najbardziej irytującym był tu fakt, że tyczyło się to przede wszystkim spojrzeń rzucanych w lustro.


Świat jest złudzeniem. Świat to gra pozorów. Często powtarzał te prawdy innym, aż osiągnęły one w jego uszach status niewiele znaczących sloganów.


Ostrzegał innych przed poleganiem na tym co się widzi. Zachęcał do kierowania się sercem, a nie szkiełkiem. Do wejrzenia głębiej, do grzebania głębiej, do życia głębiej. Pełniej, prawdziwiej i szczerzej.


Był zmieszany, bo nie dało się dłużej ignorować tego, że gdzieś ciągnie się za nim smrodek. Jakby wdepnął w ... .

Jednak na zewnątrz wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku. Buty wyczyszczone, spodnie wyprane, koszula wyprasowana, włosy obstrzyżone. Pierwsza klasa, nawet miła powierzchowność, uśmiech, który można polubić, pogodne spojrzenie. Tylko ten zapach ... Jakby ze środka...


Niemożliwe! Ale jak to, przecież nie może tak być. Przecież wszystko jest na swoim miejscu. Przecież idealne życie wiedzie. Przecież ...

Przecież świat jest grą pozorów.


Niestety skończenie studiów nie czyni z nikogo mądrego człowieka.

Cotygodniowe uczestnictwo na nabożeństwach w Kościele, nie świadczy o tym, że ktoś jest chrześcijaninem.

Pięć lat teologii może nie mieć nic wspólnego z lepszą znajomością Pisma Świętego.

Ukończenie pracy socjalnej z wyróżnieniem nie znaczy, że ma się serce do tych słabych.

Uśmiechy za biurkiem nie świadczą o zadowoleniu z pracy.

Trzymanie za ręce i piękne słowa nie są tożsame z miłością.


Jak najbardziej występuje to w parach, nawet powinno, ale jedno bezwarunkowo nie determinuje drugiego. Niestety.

To ludzie kształtują świat, który jest złudzeniem. To ludzie uprawiają grę pozorów (nawet jeśli ich nie bawi). Piękne słowa i gesty niestety nie wykluczają zgnilizny myśli.


Zgnilizna myśli. Wszystko zaczyna się od głowy. Zaczyna szwankować to i owo. Tomasz był zmieszany niezwykle, bo nie sądził, że sloganowa zasada kierowana w stosunku do tego-tamtego-owego-obcego-złego świata może dotyczyć bezpośrednio jego osoby. Przecież oszukiwać to my, a nie nas... a to jeszcze sam siebie. Nie.


Skonfundowany Tomasz drapał się po głowie starając się ogarnąć zastany stan rzeczy. Co właściwie się dzieje, jak to możliwe, żeby nadgnił mu mózg? Jak to jemu, przecież dba o swoją higienę zewnętrzną i wewnętrzną także, nawet książki czyta... Jak to jest, że robi nie to co chce robić? Jak to jest że myśli nie o tym, o czym twierdzi że chce myśleć? A może już nie chce? A może nie on chce? A może myśli ? A może to jakieś dwa pierwiastki w nim ? Może to normalne, że czuje się zmieszany ? Może znów się czegoś naczytał, że zaczął o tym myśleć ? Pewnie wszyscy tak mają i nie ma nad czym myśleć... ? Może to jest błąd ?


No ale ten smród. Co jak co, smrodu ignorować nie można. Zwłaszcza jak coś jest nadgniłe. A co dopiero jak gnije się samemu ...


Po szczerym wejrzeniu w siebie, bez zbędnych autogrzeczności Tomasz sięga po obraz z pogranicza socjologii, psychologii i botaniki by wyjaśnić sobie owy stan rzeczy - mianowicie: korzenie. ( tak, korzenie.)


< część gdzie tomasz zabiera głos >


Człowiek jest jak drzewo... No ok, moglibyśmy się czepiać, że są jakieś tam niewielkie różnice między drzewem i człowiekiem. Ale nie czepiajmy się.

Bo do wyciągnięcia wniosków potrzebne jest mi proszę Ciebie to, że przytakniesz, że drzewa w znakomitej większości są żywe. I mają korzenie. Ok? Skoro możesz mi na to przytaknąć, to pozwól jeszcze na dwa śmiałe stwierdzenia.


Cechą większości ludzi jest to, że żyją. Wstrzymuję się tu od oceny tego życia. O niektórych mówi się, że są no-life’ami, inni sami biadolą z miną nieszczęsnego harcerza z niestrawnością na latrynie, że takie życie to żadne życie. Ale jakby nie patrzeć, cechą konstytutywną żywego człowieka (a martwymi w sumie nie ma co się już interesować jeśli chodzi o pozytywne zmiany w życiu) jest to, że żyje. Skoro tu się zgadzamy, to idźmy dalej.


Człowiek ma korzenie. No może to już jest mniej oczywiste. Więc naturalnie nie chodzi mi o podziemne pnącza. Użyj proszę Ciebie troszkę wyobraźni. Drzewo stoi i nie widzisz korzeni, ale wiesz, że są. To z człowiekiem jest tak samo, serio. Człowiek ma korzenie. Człowiek wyrasta w jakimś tam środowisku, w zależności od tego gdzie padło ojcowskie nasienie (to już bardzo przyrodnicze określenie). Człowiek wyrasta i się zakorzenia w swojej rodzinie (czasem i się wyrwie, jak się zbuntuje, nieraz się wykorzeni i wczepi w inną strukturę, jako pasożyt, albo w symbiozie żyje za granicą na przykład, już bez zbędnego rozwijania tego obrazka). Człowiek zakorzenia się w określonym środowisku. Łapiesz myśl ? Skoro potakujesz, to przyjmujemy, że człowiek jest jak drzewo.


Bo człowiek podobnie jak i drzewo żyje, oraz ma swoje ukryte przed okiem korzenie. I choć co do istoty ich życie i układ korzenny się różnią, to co do zasady można taką analogię wprowadzić.

Co jednak z tej analogii wynika? Jak się to ma do choroby, która toczy mój nadgnity mózg?

Para pojęć kluczowych: powierzchowność - gruntowność (działania)



Buszując po forach botanicznych natrafiłem na niezwykle mądre wywody ogrodników różnej maści. Tych amatorów-hobbystów, proogrodników, i nawet master-arcyogrodników. Ale sprowadzając do jednego mianownika wiedzę jaką można od nich zaczerpnąć wystarczy powiedzieć, że gdy choroba ima się korzenia, trzeba interweniować odcinając jego chore części. Nic na dłuższą metę nie da pielęgnacja rośliny, choć można maskować jej chorobę.


Drzewo spokojnie sobie rośnie w górę. Jedni się drzewem cieszą, inni pieją peany pełne egzaltacji na temat odcieni jego zieleni, inni drzewo traktują jako naturalną toaletę - niezależnie od tego, niewiele na to zważając pnie się w górę.

Jednocześnie drzewo spokojnie rośnie w dół, sięgając korzeniami coraz to głębiej i dalej. I tymi korzeniami ciągnie wodę i inne te sole, co dzięki nim rośnie tak ładnie w górę. To na poziomie bilogii z podstawówki. Tego nie widzimy co prawda, ale dla nikogo nie jest to tajemnicą, że tak jest.


Tylko co jak takie drzewo gdzieś swoim korzeniem sięgnie do jakiegoś bagna, jakiejś strutej wody, nie wiem, odpadów radioaktywnych na ten przykład? Kiedy zacznie gdzieś spod ziemi ciągnąć jakiś syf, niezwłocznie zacznie się odbijać to na tej części drzewka co jest dla nas widoczna. Będzie jakieś słabsze, wątlejsze, rachityczne, może zacząć się pokładać po sobie, może kolor straci, pożółknie np, albo się suche zrobi, albo liście zgubi, albo kora odpadnie, albo jeszcze jakieś inne paskudne rzeczy ...


I nie wystarczy jechać z zieloną farbką po liściach i udawać, że jest ok. Nie wystarczy przywiązać drzewka do jakiegoś słupa co by je naprostować, i obkleić kory taśmą klejącą. Tzn można, ale widok to żałosny. I w gruncie rzeczy całkowicie bezsensowne takie działanie. Abstrakcyjny to obraz i śmieszny, nieprawdaż ? Nie rozumiesz gdzie zmierzam ... racja, troszkę chaotyczny i dziwny obraz, ale zaraz zobaczysz do czego zmierzam...



Dobry ogrodnik jak zobaczy symptomy takiej choroby co swoje źródło ma w korzeniach nie będzie uciekał się do takich powierzchownych działań, mających na celu ukrywanie choroby. Jeśli wie co się dzieje, to wkopie się głębiej i zobaczy co jeszcze można zrobić, i jak najszybciej utnie to co prowadzi jakby nie patrzeć do śmierci. Myślę, że w gruncie rzeczy lepsze jest żywe drzewo bez kilku korzeni, niż nieżywe drzewo o pełnej liczbie korzeni. Naturalnie zabieg to podwyższonego ryzyka, i bolesny dla drzewa (choć nie wiem naprawdę na ile drzewo odczuwa ból). Koniec końców takie radykalne cięcie jest dobre, a nawet życiodajne (życiopodtrzymujące) dla drzewa.

Analogicznie, gdy w życiu człowieka (żywego, z korzeniami) pojawiają się symptomy choroby, ot taki smrodek np. to trzeba się szczerze zastanowić co się dzieje. Jak człowiek czuje w sobie masę syfu, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że zassał je tymi niewidocznymi korzeniami. Bo jest to co widzimy gołym okiem, i cała ta część zakryta dla oka, niewidoczny fragment osobowości.

(Co człowiek sieje to i żąć będzie.)


Jeśli ktoś słabnie, jeżeli ktoś wygląda na strutego, jeżeli ktoś duchowo umiera na naszych oczach (albo i my sami) może to być symptomem, że w którejś części korzenie są chore.


Na czym polega problem? Powierzchowność / gruntowność.

Ile to razy będąc niezadowolony z mojego życia, z owoców jakie przynoszę postanowiłem działać. Zabrać się za siebie, wziąć się w garść, uporządkować myśli. Żyć lepiej, pełniej. Ile to razy zabrałem się za zmiany w życiu. Będąc zmęczony sobą, widząc symptomy gdzieś tam trawiące (albo przynajmniej trapiące) mnie chciałem temu zaradzić.

Już sam fakt, że było to wiele razy świadczy o niewielkiej skuteczności owych prób. Dlaczego ? Powierzchowność.

Jeśli widzisz w sobie coś niedobrego, jeśli widzisz w sobie nie to co chciałbyś widzieć, jeśli czujesz zgniliznę w okolicach mózgu i serca - nie wystarczą działania z pogranicza kosmetyki. Jeśli pewne rzeczy się przytuszuje, przypudruje, podreperuje, odmaluje - na dobrą sprawę nic to nie da w perspektywie życia. Obraz to śmieszny, a może i żałosny.


Oczywiście, że można z trawnika wziąć psią kupę i ją wsadzić do foremki na muffiny, posypać cukrem pudrem i posmarować lukrem. Można nawet jej zapach zmienić, i upiec. Ale nadal będzie to zwykłe gówno, tylko ładnie podane.


Jeśli chcemy żyć prawdziwie i pięknie, i szczerze, wymaga to odwagi. Odwagi by spojrzeć na siebie. Bez okrągłych słów. Jeśli nie chcemy brać udziału w tej mało śmiesznej grze złudzeń.

Oczywiście efektem ubocznym będzie i sporo bólu, i nieprzyjemne uczucie zmieszania nieraz. Ale stawką jest tu życie.


Jeśli chce się żyć, trzeba nieraz odważyć się na bolesne i konkretne cięcia. Trzeba się wkopać w siebie i zlokalizować ten zasyfiony korzeń. I zwyczajnie chlasnąć, mimo, że może boleć. Oj może boleć... oj bardzo może.

Ale dla własnego dobra, czasem trzeba i rękę sobie uciąć by przeżyć ( vide: 127 godzin ).


Konkludując, szkoda życia na nędzne półśrodki i powierzchowne pudrowanie tego czego należałoby się pozbyć dla swojego dobra (w dalszej perspektywie). Lepiej poświęcić kawałek siebie, dla zdrowego rozwoju, wzrostu, niż dokonywać kosmetyki by zatuszować swoje mankamenty przed innymi (i sobą). Status quo nie jest raczej sukcesem. O ile lepiej się rozwijać.


Konkludując dalej: człowiek to takie specyficzne coś, co widać go kawałek, a on się składa też z tego co nie widać. I to coś czego nie widać jest w człowieku według mojego rozumowania ważniejsze i bardziej człowiecze w człowieku niż sam człowiek w swojej fizycznej postaci.

I to co tego nie widać przekłada się na to co widać. To co możemy jedynie odczuwać, przekłada się na to jakie odczucia fundujemy innym.




Pewne rzeczy zwyczajnie warto wykorzenić...




___________________


zbieżność imion i faktów przypadkowa