sobota, 23 kwietnia 2011

#20 (o czekoladowym krzyżowaniu)

Zacznę nieco pokrętnie starając się stworzyć pozory, że mój blog (będący jakimś tam przecież odbiciem jakiegoś tam mojego życia) stanowi jakąś tam ciągłość. W #18 poruszyłem temat kryzysów wywoływanych świadomością nieubłaganego końca. Przy czym koniec może dotyczyć najróżniejszych sfer życia - zarówno duchowego jak i materialnego. Otóż jednym z bardziej przykrych końców tej drugiej kategorii - wpływających na komfort psychiczny - jest brak tzw. srajtaśmy, zwłaszcza gdy nadchodzi potrzeba. Jak wspominałem - w obliczu kryzysu pojawia się przed nami kilka opcji. Można poddać się marazmowi i w rozpaczy oczekiwać jakiegoś cudownego zdarzenia; można stosować substytuty (dla przykładu gazety pełne obietnic polityków); można w końcu podjąć konkretne działania mające na celu zażegnanie kryzysowej sytuacji.

I tym oto sposobem wyruszyłem o godzinie 4 nad ranem ze specjalną misją uzupełnienia zapasów by móc oddawać się wypoczynkowi z poczuciem psychicznego komfortu, że wszystko co potrzebne w odpowiednim momencie znajdę pod ręką.
Przemierzając puste ulice, lawirując między śmiercionośnymi (przynajmniej dla zawieszenia) kraterami w warszawskim asfalcie, namierzając ‘radio melancholia’ (które nie wiem czy istniało w eterze choćby dobę dłużej), ciesząc się ciepłym powietrzem zwiastującym prawdziwe odejście zimy - trafiłem pod drzwi przybytku, w którym wszelkie potrzeby miały spotkać się ze swoim zaspokojeniem.
Za jedyne 2 złote wynająłem niezwykle ładowny bagażnik na malutkich kółkach i ruszyłem do El Dorado moich zachcianek. Prawdopodobnie ktoś mnie zapowiedział i czekano na mnie, bo gdy tylko zbliżyłem się do drzwi bezzwłocznie się otworzyły.

Celowo pominę tu opis tego co wydarzyło się między alejką 1 a 26 ... Nadmienić trzeba jedynie, że na ile to możliwe uciekałem wzrokiem przed krzyczącymi do mnie zewsząd napisami: PROMOCJA, NAJTANIEJ, 2 w cenie 1 , TYLKO TERAZ ... w końcu nie dla idiotów zakupy. Trzymałem się listy niczym mapy i zabezpieczenia przed utratą mieszkańców mego portfela ... bo przykra to sprawa, że zakupy są miłe jedynie do momentu. Potem z cynicznym uśmiechem przemiła pani kasjerka wyciąga dłonie po cały poczet królów polskich...

Niemniej jednak - moja wizyta w tamtym miejscu nie była turystycznym kaprysem. Przygnała mnie pewna bardzo konkretna potrzeba. I oto zmierzałem dziarskim krokiem w kierunku alei dwudziestej siódmej... W głowie prosty plan - chwycić 8 rolek a potem prosto na kasę nie spoglądając w kierunku alei ze słodyczami . . .

. . . nic bardziej mylnego . . .

... istne królestwo papieru toaletowego. Aleja dwudziesta siódma przystrojona we wszystkie kolory tęczy. Różowy, zielony, biały, szary, pomarańczowy. 1-warstwowy, 2-warstowy, 3-warstowy, 4-warstwowy. Miękki, ultramiękki, turboultramiękki, extraturboultramiękki. Niepachnący, pachnący, bardziej pachnący, najbardziej pachnący - i tu dalej: leśna świeżość, leśny poranek, poranek morski, bryza morska, tropiki, lawendowy sen, impresje wschodu ... Wzorki: przez wszystkie wzory geometryczne, po wszystkie motywy roślinne. Do tego na opakowaniu albo lis, albo miś, albo jakieś puchate coś, albo Regina. Regina najwięcej mi dała do myślenia. Potem sposób pakowania. Lepiej kupić 8 rolek, czy 24 +4 gratis, czy może 36 rolek (paaaaaka rodzinna - i czy mogę taką skoro planuję podcierać się samotnie), a może lepiej 2 razy po 4 turborolki, przy czym każda z tych turborolek to 3 regularne. I tak kalkulując zawzięcie utknąłem przed ultramiękką i turbopachnącą ścianą z czegoś co wyprodukowano nie z myślą o świetlanej przyszłości...



Dlaczego o tym w ogóle wspominam ? Czy przyświeca mi coś więcej niż niezrozumiała potrzeba opisywania najabsurdalniejszych momentów mojego życia ? Jak chcę przerzucić stąd pomost do świętowanej w tych dniach Wielkanocy ?
Tak czytelniku - to pytania bardzo na miejscu, sam lepszych bym nie wymyślił.


Powyższą true story przywołuję by wskazać na realia w jakich żyjemy. Żyjemy wygodnie, żyjemy sobie, jako obywatele europy, jako obywatele XXI wieku, jako zmagający się z kryzysem - jednak wciąż żyjący w rzeczywistości stałych wyborów.
Opisując tę sytuację - uwierz - przyświecało mi coś więcej niż informowanie o tym co aktualnie znajduje się w pobliżu mojego porcelanowego tronu. Mógłbym napisać jeszcze elaborat na temat wyższości produktów czekoladowych nad czekoladopodobnymi, albo streścić moje rozterki przy ścianie z dżemami, miodami i oliwą z oliwek. To zbędne, gdyż nakreśliłem jedynie ... problem.
No właśnie. Czy problem ? Czy przywilej, błogosławieństwo kapitalizmu i kilku pokoleń bardziej lub mniej udolnych rządów.
Świat wyboru. Stałego wyboru.
Wybieraj studia, wybieraj żywność, wybieraj pastę do zębów, wybieraj markę, której będziesz wierny, wybieraj życie.
Wybieraj styl życia, wybieraj w co i jak chcesz wierzyć, wybieraj w co i jak się ubierasz, wybieraj jak i gdzie spędzasz czas wolny.
Wybieraj ...

Przez lata tego nie było. Nawet ja pamiętam, chociaż wydaje się, że działo się to w ubiegłym wieku ( co gorsza - prawdopodobnie mi się wcale nie wydaje, ale trzymajmy się tej pierwszej wersji, bo lepiej do brzmi ) - jak idąc do sklepu nikt nie proponował mi spaceru między regałami, a jedynie prosiło się ekspedientkę o wspominany już papier czy pastę do zębów... i było się zdanym na wybór tejże, jeśli wybór istniał. Obrazy docierające do mnie z zasłyszanych historii, obejrzanych filmów, przeczytanych książek każą mi wierzyć, że jeszcze nie tak dawno Polska nie mieściła się w granicach kultury wszechobecnego wyboru... a wizyty u dziadków utwierdzają mnie w przekonaniu, że istniał jeden rodzaj papieru (ścierny, szary, jednowarstwowy).

Rzeczywistość wszędobylskiego wyboru bez cienia wątpliwości poszerza nasze perspektywy. Nasz horyzont. Przeobraża nasze postrzeganie świata. Wnikliwie obserwuję siebie, przypatruję się też innym. Wspomnianym dziadkom, rodzicom, rodzeństwu, 8 letniemu siostrzeńcowi. W pewnych sferach między pokoleniami powstają wręcz przepaści. Wiem też, że urodzony po mnie kilkanaście lat chłopak wyrasta już w odmienionej rzeczywistości.

Coraz większe pole wyboru na wielu płaszczyznach niesie wiele pozytywów. Choćby możliwość nauki języka, kształcenia za granicą i pracy w każdym zakątku świata. Nie ma już wielu granic, planeta się skurczyła. To niezwykłe, to ‘wielki krok dla ludzkości’. To napawa humanistycznym optymizmem.
Bynajmniej - szeroki wachlarz woni papieru toaletowego mnie nie niepokoi. Wręcz cieszy mnie fakt, że każdego dnia mogę jeść płatki śniadaniowe o innym smaku.

Niepokoi mnie jedno. Zadaję sobie pytanie do jakiego punktu doprowadzi nas stałe poszerzanie sfer życia gdzie dokonujemy nieograniczonych wyborów. A konkretniej - niepokoi mnie to do czego doprowadzić nas może przeniesienie wprost tego czego możemy dokonać przy półce w hipermarkecie na sferę duchową naszego życia.

Żyjemy w czasach kształtowania się nowej świadomości społecznej. Kiedy to okazało się, że mamy prawo do podejmowania wolnych wyborów w wielu dziedzinach życia, które dotychczas podlegały kontroli... Dochodzi w ten sposób do coraz większej sekularyzacji społeczeństwa i prywatyzacji duchowego przeżywania. Nie do mnie należy ocenianie czegokolwiek jako dobre lub złe. Lubię jednak zadawać pytania, nawet jeśli nie potrafię dać na nie jednoznacznej odpowiedzi.

A pytam się - czy we wszystkich sferach mamy prawo do nieograniczonych wyborów? Czy może jednak są takie płaszczyzny gdzie coś należy przyjąć takie jakie zostało podane, jako całość, bez wygrzebywania ‘z tej potrawy’ tego co nam nie pasuje.

Jestem zwolennikiem myślenia. Nawet jeśli ktoś może przedstawić twarde dowody na to, że moje życie świadczy o czymś zupełnie odwrotnym. Uważam, że rozum został nam dany by go wykorzystywać. Smuci mnie to, że wiele dziwnych koncepcji zostaje bez żadnego właściwie sensownego uzasadnienia i oparcia w Biblii podawanych ludziom do wierzenia, po prostu - jako gotowiec, a stawianie pytań kwitowane jest zniesmaczoną miną i milczeniem. To jednak temat na inny post (może kiedyś). Bezmyślne przyjmowanie doktryn tworzonych na przestrzeni wieków to jedna skrajność.
Jest też druga...
... i nie chodzi mi tu o negowanie istnienia Boga. Swoje poglądy religijne jako ‘ateizm’ określają zazwyczaj zbuntowane piętnastolatki z dobrych domów nie mające o tym żadnego pojęcia. W zasadzie negowanie istnienia Boga jest już ostatnio nieco passe. On istnieje - tylko przecież każdy inaczej Go nazywa. Jednia, Absolut, Wszechwiedza, JHWH, Allach czy Święty Baobab. Dla najbardziej alternatywnych jest przecież zawsze Kościół Latającego Potwora Spaghetti. Co kto lubi i potrzebuje...

Mieć swój (swój własny!) pogląd na te sprawy jest dziś w dobrym tonie, świadczy o erudycji. Między krwistoczerwonym a lazurowym drinem dobrze jest przedstawić swoje zapatrywanie na wieczność. I dobrze wysłuchać innych. Broń Boże (boże? , absolucie?) przed sądami wartościującymi. Bo przecież ostatecznie wszyscy wierzymy w to samo, tylko zupełnie inaczej. A jeśli ktoś wierzy za bardzo, za konkretnie - to robi się mniej przyjemnie. A przecież po to są wybory, by było przyjemnie. I zawsze można wybrać innych znajomych...

Czy tak faktycznie jest ? Czy czynny sprzeciw wobec bezmyślnego potakiwania na wszystko i wiara w możliwości ludzkiego rozumu nie zaprowadziły nas zbyt daleko ? I czy kiedyś ktoś nas z tego rozliczy ?

Przerażony tym, że znów niezwykle się rozpisuję - postanowiłem w tym miejscu przerzucić pomost do Wielkanocy.
To przecież najważniejsze święto Chrześcijaństwa. Wg danych z Wikipedii 1/3 ludności świata, ponad 2mld ludzi. Brzmi dumnie, brzmi tłumnie. Morze ludzi, ocean wręcz... Po Jerozolimie w tych dniach płynie wartkim strumieniem rzeka najróżniejszej maści chrześcijan wszelkich obrządków. Różnią się nie tylko kolorami szat liturgicznych ale też rozumieniem Jezusa, i tych wydarzeń. Nasuwa się pytanie - jak to możliwe, że przez dwa tysiące lat nie doszło do konsensusu co do powyższych.
I nie dojdzie już.
Jestem wręcz przekonany, że z każdym rokiem będzie coraz mniej jedności pomimo rozwojowi tak zwanego ekumenizmu.

Przyglądam się ostatnimi dni Afryce lat 50tych oczami Kapuścińskiego. Przyglądam się Europie lat 70tych oczami Izraelskiego agenta Mossadu. Przyglądam się Palestynie czasów Jezusa oczami ewangelisty Łukasza. Przyglądam się Polsce swoimi własnymi, czerwonymi oczyma.
Cała masa czynników ma wpływ na nasze postrzeganie rzeczywistości, rozumienie i przedstawianie pewnych wydarzeń. Mieszkańcy czarnego lądu ze względu na taką a nie inną historię zupełnie inaczej postrzegają rzeczywistość duchową od nas. Tam każdy kamień ma swojego ducha, i od setek lat ganiało się na około świętego Baobabu. Gdy przyjmują chrześcijaństwo - bogatsze (?) jest ono o szereg dla nas obcych elementów. Inaczej wiarę i etykę postrzegają Żydzi po doświadczeniach II Wojny Światowej, inaczej rozumieją to mieszkańcy Filipin gdzie urządza się co roku prawdziwe krzyżowanie.
Jak w tym wszystkim być mądrym... nie pogubić się zupełnie ?
Wierzę, że po to mamy rozum... wierzę też, że Pismo Święte faktycznie jest natchnione i mówi prawdę. Również o tych wydarzeniach, i w tej rzeczywistości wyboru w jakiej się dziś znajdujemy jest (może / powinno być) drogowskazem jak się nie zagubić.

Pytałaś ostatnio dlaczego czytam Biblię ? Żeby się nie okazało, że - w czasie gdy Wielkanoc została zredukowana właściwie do zająca, kurczaczka i produkowanych taśmowo kolorowych jajek - ja ulepiłem sobie czekoladowego Jezusa.
Żeby nie okazało się, że korzystając z tylu możliwości stworzyłem sobie dopasowaną do mnie najlepszą ofertę ‘Absolut - mix korzyści’.
Trafiam przed regał z duchowym asortymentem i mogę wybierać. Albo wydaje mi się. I oto wrzucam do koszyka miłującego boga, przebaczającego, szczodrego, błogosławiącego, wszechmogącego, obdarzającego zdrowiem i bogactwem. Dorzucam łaskę, dobroć. Chwytam się tego co najszybciej znika z półek. Ale niekoniecznie chce się brać do koszyka takie produkty jak ‘poczucie winy’, ‘grzech’, ‘szczerość’, ‘wyrzuty sumienia’ i tym podobne, zwłaszcza, że trzeba za nie słono zapłacić.
Czy faktycznie - mimo, że tak nas dzień dzisiejszy przyzwyczaja - mamy tu prawo do wyboru? Czy można po prostu wziąć ‘wolność’ bez ‘pokuty’ ?
Czy
“I stworzył Bóg człowieka na obraz swój. Na obraz Boga stworzył go” (1 Mojż 1,27) nie zamieniam dziś na “I ulepił Tomasz Boga na swój własny sposób. Według własnej koncepcji wierzy w Niego” (Żywot Tomasza 23,4).

W tym okresie staram się faktycznie zastanowić nad istotą wydarzeń, które miały miejsce w Jerozolimie (już) tysiące lat temu. Nad śmiercią. Nad zmartwychwstaniem. Bo czas pędzi coraz szybciej, i łatwo przegapić - nie tylko te święta, ale i życie w ogóle.
Nie chcę poddawać się w tym czasie jedynie trendom i tradycji. Stuknąć się jajkiem, życzyć wesołego i smacznego i mokrego dyngusa. To odzieranie tych wydarzeń ze znaczenia, dewaluacja śmierci Jezusa. To krzyżowanie z czekolady. I nawet jeśli czekolada w tych dniach ma gorzki posmak - to wciąż czekolada. Święta mają minąć spokojnie, przyjemnie, rodzinnie, bez komplikacji. Radośnie ... a gdy rozjedziemy się do domów tradycyjnie nic się nie zmieni, bo i dlaczego miałoby, teraz po tylu latach ...

... czy faktycznie o to chodzi ?

wtorek, 19 kwietnia 2011

#19 ( o zwichnięciach życiowych )


Pamiętam jak powiedziałaś, że niekiedy prostujemy swoje historie adresując je osobom trzecim ...
i jest w tym tyle prawdy co i niebezpieczeństw.

prawdą jest, że każdy ma swoją historię składającą się z setek historii. pomniejszych i większych epizodów. o różnym zasięgu oddziaływania. te nasze historie nieraz zachodzą na siebie ... nieraz dochodzi do sojuszy, częściej do wojen... do brania zakładników, torturowania, wrogich przejęć, fuzji, transfuzji ... jak to mawiają najstarsze gospodynie domowe - mydło widło i powidło (choć nawet one nie wiedzą czym owo widło jest) ... bądź co bądź - i w tych naszych historiach czasem nie wiadomo o co chodzi.
im dłużej delikatnie stąpam sobie po ludzkich żywotach dochodzę do wniosku, że człowiek to ma talent do totalnego wykrzywiania najprostszych niemal spraw...

łatwo zwichnąć sobie życiorys
... i choć od tego się nie umiera, to towarzyszy takiemu życiu stały grymas bólu ...
i 'uśmiechnij się' nie zawsze jest w takiej okoliczności najlepszą radą.
nawet hipersuperturboekstraoptymizm innych tu nie jest zaraźliwy a raczej drażliwy...

większości zwichnięć towarzyszą łzy ... co poważniejszym i krwawienie wewnętrzne...

i choć to sprawa niemalże powszechna, i każdy ma coś w tym temacie do powiedzenia, nie dobrą sprawą byłoby to bagatelizować...

nie wiem jakim innym epitetem niż - urocza - określić pewną tendencję, którą dostrzegam w naszym społeczeństwie. Polacy ( a może to typowo ludzka przypadłość ) szybko stają się fachowcami od wszystkiego. Jesteśmy fachowcami od skoków narciarskich, od jakiegoś czasu od F1. Zaraz potem od biegów narciarskich, piłki ręcznej, siatkowej... w sprawie kadry narodowej na euro 2012 niemalże każdy facet wie lepiej od Smudy kto tak a kto nie.
Urocza to tendencja, że gdy tylko z czymś jakiś czas mamy styczność - stajemy się fachowcami. Urocza a zarazem niebezpieczna właśnie. Bo, że system emerytalny, że służba zdrowia, że ten krzyż to dawno powinni . . . Póki reformujemy naród jest to w miarę bezpieczne. Bo i nasza ingerencja w historię powszechną raczej nie wzniesie się ponad poziom snucia wzniosłych wizji...

Nieco groźniejsze wydaje mi się reformowanie jednostkowych biografii.

Dostrzegam tendencję, w sobie - by nie czepiać się społeczeństwa - że łatwiej przychodzi mi decydować o życiu innych niż o sobie. Nie wiem gdzie szukać tego źródeł. Tak jednak jest, że coraz łatwiej przychodzi nam decydować o życiu ... tylko nie swoim.
Najlepiej gdy od naszego sms-a wysłanego za 2zł plus 23% (sic!) VAT zależy czyjeś być albo nie być. Powinni rozszerzyć ofertę decyzji, które można podjąć za drugiego ...
Jak powinien się zachować, jak powinna się ubrać, co powiedzieć, co zostawić, czego nie odpuścić, do czego nie dopuścić.



... i tak oto przychodzi ten dzień. Potykasz się.
może to jakiś złośliwy korzeń, może olej na drodze, śliska nawierzchnia, może zamroczenie środkami na weselsze życie, może kopniak w dupę, albo rzucona kłoda pod nogi ... nieważne - ułamek sekundy i leżysz. i boli ... bo elementy, które ułożyłaś sobie przez ostatnie lata i już wszystko pasowało, i współgrało, działało jak należy - uległo przemieszczeniu. i coś tu krwawi, i coś tam puchnie, coś sinieje ...
niezależnie od tego czy to z Twojej głupoty, czy też 'życzliwości' innych - nastąpiło niespodziewane, szybkie i bolesne zetknięcie się z podłożem.
i choć zapierać się możesz, że to nic takiego doszło do zwichnięcia .

prostujemy swe historie adresując je osobom trzecim ...

uważaj - proszę - do kogo się udajesz.
bo roi się od domorosłych trenerów sportowych, znawców samochodów, polityków, ekonomistów - ale i różnej maści psychoanalityków, quasi-filozofów i wątpliwych lekarzy ...

ktoś mi kiedyś powiedział, że z życiem nie ma żartów.
myślę, że tym bardziej tyczy się to zwichniętego życia ...

nie ma żartów.

Potrzebne są tu: okłady z lodu, (...) dalej zwichnięcie powinien nastawić lekarz tak, aby odtworzyć w odwrotnej kolejności mechanizm urazu (...) ruchy mają być silne, ale również łagodne (...) duże stawy nastawia w znieczuleniu ogólnym .


Jeżeli będziesz się zapierać, że wszystko jest ok, mimo tego, że czujesz jak boli ...
Pomimo pewności, że doszło do przemieszczenia tego co działało ... i mimo świadomości, że to nie funkcjonuje jak należy ... jeśli to zbagatelizujesz - dojdzie do wynaturzenia.

Dobrze mieć Dobrego Lekarza.
Bo gdy ruchy mają być silne - dobrze żeby faktycznie były przy tym łagodne, precyzyjne, odpowiednie... wyćwiczone i świadome słowem.
Dobrze jest mieć zaufanego terapeutę. Gdy można prostować swoje zwichnięte życie bez strachu. Bo co gorszego może się trafić zbolałej osobie od pseudolekarza podającego się za eksperta. (zaznaczyć jeszcze trzeba, że ów hipotetyczny lekarz, statystyczny Kowalski, ekspert w dziedzinie poprawy funkcjonowania społeczeństwa w ogólności i każdego członka w szczególności - częstokroć sam sobie boi się cokolwiek doradzić)

uprawiając prywatę - do czego jestem zupełnie upoważniony zważywszy, że blog ten jest w pewnej mierze wyrazem ekshibicjonizmu z mojej strony - boję się ludzi, którym łatwo przychodzi decydować o życiu innych osób. boję się quasi-ekspertów od każdej dziedziny życia...

boję się siebie, że tak łatwo przychodzi mi artykułować rady dla innych,
gdy sam kuleję na dwie nogi .

obyśmy się nie potykali.
a gdy już ... czy to przez głupotę, roztargnienie czy cokolwiek innego ... byśmy potrafili trafić na wąską drogę do najlepszego Lekarza.

bo życie może być proste.
po prostu.


_________________


z : Eric-Emmanuel Schmitt - ' Piękny deszczowy dzień '

środa, 6 kwietnia 2011

#18

Po dłuższym namyśle muszę stwierdzić, że tak naprawdę nie wiem od ilu lat piszę tzw. bloga. Zmienia on nie tylko adres, ale i treści go wypełniające ewoluują. Taką przynajmniej żywię nadzieję...
Po co tworzy się bloga? Ciężkie pytanie. Forma ekshibicjonizmu emocjonalnego ? Być może. Może nie tylko emocjonalnego. A może nie tylko ekshibicjonizmu ...

Nie zamierzam tym kanałem komunikować światu co zjadłem na obiad, albo dlaczego nie zjadłem. Co postanowiłem jutro obejrzeć, albo popsioczyć na moje nieogarnięcie (do tego wystarcza facebook, tym podobne). Myślę, że nigdy tego nie zamierzałem, choć gdy wrócę do moich wcześniejszych wpisów - dostrzegam mimowolne wplatanie takich informacji. I tak to już jest, że zazwyczaj zasiadam do klawiatury z nietęgą miną i zaczynam sobie wmawiać poczucie misji. Uderzam w patos wydobywając posępne tony i przybierając pozę zbuntowanego uzdrowiciela stanu społecznego tworząc swoje quasi-filozoficzne przyczynki dla ludzkich dusz i serc. Potem mówisz, że moje słowa przesiąknięte są tym smutkiem - którego przecież po mnie nie widać. Uśmiecham się na myśl o powyższym. Uśmiecham się na twoją reakcję gdybyś przeczytała te pełne żaru i żalu manifesty, które nigdy nie opuściły szczelin mojej kory mózgowej...
Pewnie tego nie zmienię. Pewnie nadal będę snuł swoje pesymistyczne opowieści, ale...

... jeżeli założymy, że blog jest formą (czasem irracjonalnego) uzewnętrzniania się pozwól, że zagłębię się w siebie. Z głośników właśnie sączy się przez ciemny pokój do mego ucha 'Deeper and deeper' Ani Dąbrowskiej zapętlone naprzemiennie z 'Sound of silence'. To dobry wieczór. To dobra noc. Cicha noc, choć to sformułowanie przenosi nasze myśli zaraz do żydowskiej stajenki, ewentualnie zgrabnie opakowanych prezentów pod świątecznym iglakiem. Dlatego lepiej będzie powiedzieć, że to spokojna noc.
Długo czekałem na te noce, gdy będzie można otworzyć okno na oścież i wsłuchiwać się w uśpione miasto bez groźby, że podadzą mnie następnego dnia na pasku w TVN24 jako uzupełnienie bilansu śmiertelnego żniwa mrozów (abstrahując, że mróz i żniwa zdają się ze sobą znaczeniowo gryźć). Muszę się przyznać, że zdążyłem polubić Warszawę. Nie to, że po pięciu latach stałem się warszawiakiem... Nic z tych rzeczy... Jednak cenię sobie stolicę. Przez ten cały okres wiele mnie nauczyła. I przeżyliśmy sporo wspaniałych chwil. I tak, mam świadomość, że znów wzbijam się w patos - więc by nie pozostawić ci cienia wątpliwości skończę te zdanie tandetną apostrofą - oh Warszawo, coś tyle łez mych wchłonęła i tyle uśmiechów przyjęła, brakować mi będzie Twych ulic, parków i innych zakamarków.
Suma summarum kontynuując mój może mało poważny wpis (trzeba tu jednak zaznaczyć, że pod płaszczykiem powierzchowności kryją się naprawdę poważne przemyślenia) przyznać się muszę, że dopadła mnie dziś ze zdwojoną mocą świadomość, że pewien okres się kończy. Powiedzmy - okres warszawski. I nie to bym się z tym źle czuł, nie żebym popadał w czarną rozpacz, czuł mdłości i rwał sobie włosy z głowy. Nic w tym niespodziewanego chciałoby się rzec. Nieprzewidziany może być zbyt wysoki krawężnik lub korzeń ( i to może kończyć się rozpaczą, a nawet mdłościami ), w tym wypadku jednak już od pięciu lat zdawałem sobie sprawę, że przyjdzie mi się żegnać z tym miejscem. Mimo wszystko - towarzyszy mi dziwne uczucie, którego jeszcze nie potrafię odpowiednio nazwać, mimo, że siląc się znaleźć odpowiedni epitet na moim czole uwydatniła się zabawna żyłka. Nie jest to strach, nie jest to rozgoryczenie, bo przecież chcę wrócić do Gdańska... Ale na pewno jest tu jakiś element niepewności zmieszany jednocześnie ze spokojem. I pokojem.
Jest dobrze. To dobra noc.
Jednak koniec końców sam 'koniec' jako taki mnie dziś prześladuje. Tematem dyskusji po sympozjum 'koniec życia', potem skończyła mi się książka, pasta do zębów, papier do ...
Koniec zazwyczaj wiąże się z jakimś kryzysem życiowym. Koniec miłości doprowadza ludzi do depresji. Koniec życia wiąże się w wielu przypadkach z poprzedzającym okresem pełnym rozpaczy i buntu. Różne 'końce' są odpowiedzialne za różnego rodzaju kryzysy, poważniejsze lub mniej. Kryzys spowodowany z końcem zapasów szynki w lodówce jest mniej dotkliwy niż kryzys wywołany końcem wspomnianego papieru podczas posiedzenia... etc
Koniec studiów myślę, że jest nawet poważniejszy... Jednak kryzysy mają w sobie potencjał zmian ku lepszemu. Zawsze ! (Przynajmniej dobrze w to wierzyć). Wyświechtany slogan - Co cię nie zabije to wzmocni - w tym kontekście ma nawet rację bytu. Po przezwyciężeniu kryzysów ludzie zazwyczaj są silniejsi... Trzeba im tylko stawić czoła.
Czeka mnie wiele zmian. Mam tę świadomość, że za rok o tej porze moje życie będzie wyglądało inaczej. Nie chcę mówić, że zupełnie inaczej - bo nie uważam, że wszystko zostanie obrócone o 180 stopni. Ale niewątpliwie już zdążyłem się przez ostatnie pięć lat odnaleźć w tej rzeczywistości, którą przyjdzie mi niebawem opuścić. Jak kot, który zanim się ułoży przez dłuższy czas łapami wybaduje i ugniata legowisko (czyt. np kolana), tak ja przez pierwszy rok kręciłem się szukając wygodnej pozycji. Jednak czas już wstawać i ruszać w dalszą drogę...
Właśnie ta świadomość coraz dosadniej zaczyna mi towarzyszyć ostatnimi czasy... a skoro to mój blog - jest to najodpowiedniejsze miejsce by o tym napisać.

Ze spokojem oczekuję następnego ranka. Następnych dni. Tygodni.
Choć wiele ważnych decyzji przede mną i ciężkich (by nie nadużywać sformułowania - krytycznych) chwil to wiem gdzie zmierzam. I dosłownie i w przenośni. Ze spokojem mogę się uśmiechnąć, bo wiem, że w Gdańsku nie zginę. Bo są tam ludzie, którzy na mnie czekają, dzięki Bogu. I dosłownie i w przenośni.