poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Pewien irracjonalny element


„Ale filozofia zawiodła. Zawsze zawodzi. A to dlatego, że człowiek nie jest czystym rozumem. Gdybyśmy byli czystym rozumem, czystym intelektem, przypuszczam, że rozwiązalibyśmy nasze problemy. Ale nie jesteśmy, wiemy, że nie jesteśmy.
Więc kim jesteśmy? Problem z nami wszystkimi polega na tym, że w każdym z nas znajduje się pewien irracjonalny element, silniejszy nawet niż nasz rozum. 
Chociaż człowiek wie, co jest dobre, czyni to, co złe. Jest irracjonalny i pełen sprzeczności. Człowiek czyni coś złego i mówi sobie: Nigdy już tego nie zrobię. Przepełnia go wstyd i wyrzuty sumienia, czuje się żałośnie i jest uczcimy. Mówi – Nigdy już tego nie zrobię. Ale znowu robi. Robi to ciągle. Irracjonalne! Oto istota problemu człowieka: Są w nim siły, które są mocniejsze niż jego umysł.” 
(Martin Lloyd-Jones, "... nie wstydzę się ...")

    Słowa te wypowiedział dr Martin Lloyd-Jones w Londynie podczas jednego z wieczornego kazań kwietniem 1964 roku. Minęło więcej jak pół wieku, w którym zachodnia cywilizacja wręcz eksplodowała w kontekście odkryć i rozwoju wszelkich dziedzin naukowych – zwłaszcza zaś  nauk społecznych, które mają na celu tłumaczenie naszej konstrukcji psychicznej. Chcemy wyjaśnić nasze zachowania, reakcje, emocje. Obserwujemy by rozumieć dlaczego w określonych warunkach robimy tak albo inaczej. Badamy kultury, subkultury, grupy etniczne oraz jednostki poddawana działaniu najróżniejszych warunków środowiskowych albo środków (również psychotropowych). Nie podlega dyskusji, że jako społeczeństwo rozumiemy więcej i potrafimy przewidzieć więcej, jednak … wciąż coś się wymyka. Pewien irracjonalny element.

    Czytając te słowa wiele lat po tym jak dr Martina nie ma już wśród nas, nie potrafię uwolnić się od przeświadczenia (graniczącego z pewnością), że zdefiniowany przez niego problem nie uległ przedawnieniu. Człowiek nie jest czystym rozumem. Bardzo możliwe, że jest rozumem znacznie mniej niż był nim niedługo po wojnie.  Nie wszystko potrafimy wyjaśnić. Ale gdyby chodziło tylko o to co nas otacza, nie byłby to problem – nikt nie oczekuje od nas, i sami nie potrzebujemy rozumieć przecież wszystkiego w jaki sposób działa. Jestem szczęśliwy, że zamykam w zmywarce naczynia brudne, a za sprawą magii tabletek 3w1 po około 2 godzinach wszystko lśni. Nie potrzebuję rozumieć całego procesu. Problem dotyczy tego, że wciąż, po wielu latach rozkmin nie potrafię zrozumieć do końca tego co się dzieje we mnie. Wiem już sporo o swoim organizmie. Wiem, że przebiegnięcie 15 km po dwóch latach bez biegania jest głupie. Wiem jak bardzo nierozważne jest wypicie przeze mnie kawy z mlekiem i zagryzienie tego ogórkiem ze słoika. Rozumiem nawet pewne procesy psychiczne, które gdzieś tam w formie impulsów elektronicznych szaleją po moich neuronach niczym w parku rozrywki. Mimo to, wciąż coś się wymyka … pewien irracjonalny element.

    Największe autorytety tego świata, piękne mózgi, ludzie przy których nie czuję się godny otworzyć ust – oni także zmagają się z nienazwanymi siłami, które są mocniejsze od ich umysłów. Ludziom korzystającym z rozumu w sposób mogący zawstydzić „zwykłych śmiertelników” wciąż zdarza się ponosić totalną klęskę w życiu prywatnym. Gdyby nie istniał w nas pewien irracjonalny element, gdybyśmy byli czystym intelektem – przypuszczam (za M. Lloyd-Jonsem), że rozwiązalibyśmy nasze problemy. A jednak jest w nas coś nienazwanego, co sprawia, że mały papieros jest silniejszy od cenionego dyrektora. Coś co pcha nas w toksyczne związki i coś co pcha nas do niszczenia tego co jest dla nas dobre. Jakaś irracjonalna siła…
    
  Chociaż tyle się wciąż zmienia to ten irracjonalny pierwiastek siedzi w człowieku od zawsze. Bo i apostoł Paweł w I w n.e. pisał do Rzymian:

„Wiem tedy, że nie mieszka we mnie, to jest w ciele moim, dobro; mam bowiem zawsze dobrą wolę, ale wykonania tego, co dobre, brak. Bo według człowieka wewnętrznego mam upodobanie w zakonie Bożym, a w członkach swoich dostrzegam inny zakon, który walczy przeciwko zakonowi uznanemu przez mój rozum i bierze mnie w niewolę zakonu grzechu, który jest w członkach moich” (List do Rzymian 7:18,22-23)

Ten fragment Pisma Świętego należy może nie do moich ulubionych, ale na pewno jest jednym z lepiej przeze mnie znanych. Może dlatego, że tak boleśnie doświadczam tego irracjonalnego elementu w moim tu i teraz. Ilekroć pojawiają się we mnie plany ile to dobrych rzeczy bym nie zrobił, to uaktywnia się we mnie też jakaś pozarozumowa, irracjonalna siła, która chce zmusić mnie do robienia rzeczy zupełnie odwrotnych. Cieszę się, że apostoł Paweł podzielił się z nami tą autorefleksją, bo był przecież – biorąc pod uwagę kryterium rozumu – największym z apostołów. Uczonym, poukładanym, bardzo doświadczonym, gorliwym i tak dalej. Dla wielu był (a także nadal jest i powinien być) wzorem. Jednak i on doświadczał walki i niejednej klęski, bo problemem człowieka jest to, że są w nim siły mocniejsze niż rozum.


   Do jakiej refleksji skłania mnie to w początku Wielkiego Tygodnia ? Do większej pokory. Choć cenię rozum – i uważam, że należy podjąć walkę o to by pokazać w otoczeniu, że wiara i rozum mogą (powinny) iść w parze – jednak z pokorą muszę stwierdzić, że są elementy, które rozumowi się wymykają. Muszę przyznać, że sam rozum zawodzi – a dowody na to są rozsiane wszędzie wokół nas. A to utwierdza mnie w przekonaniu, że musi być coś więcej. Coś co nie zawodzi. Coś co wymyka się rozumowi.
Wspomniany Paweł w dalszej części cytowanej autorefleksji woła: 

„Nędzny ja człowiek! Kto mnie wybawi z tego ciała śmierci? Bogu niech będą dzięki – przez Jezusa Chrystusa, naszego Pana!” (List do Rzymian 7,24-25)


   Sam rozum w pewnym momencie doprowadza nas do punktu, w którym informuje nas, że nie we wszystkim możemy na nim polegać. Wtedy na scenę wkracza dane nam Objawienie – spełnione w osobie Jezusa. Wymykające się rozumowi, ale jednocześnie (co jest niesamowite) wcale z nim nie sprzeczne…   

czwartek, 7 stycznia 2016

Mija prawie wszystko

I nastał wieczór i nastał kolejny poranek – i zakończyłem dzieło skanowania dawnych slajdów rodzinnych. W piecu wesoło trzaska ogień trawiąc fragmenty starej więźby dachowej a mi towarzyszą myśli o przemijaniu.

Mija prawie wszystko. Część bardzo szybko – jak chociażby choinka stojąca w holu, która jeszcze dziś będzie spełniała swoją ostatnią posługę w piecu sprawiając, że zimna noc nie będzie taka zimna. Część trwa już od lat i wydaje się, że nigdy nie minie (póki to co widzimy nazywamy światem ) – jak chociażby polska wiara w mocarstwowość na boiskach piłki nożnej i przekonanie, że sięgniemy po tytuł mistrza świata.
Patrząc w koło siebie widzę, że niewiele tu rzeczy trwałych – wszystko jest podatne na zęby czasu. Sprzątając wyrzuca się jako śmieci rzeczy, które nie tak dawno przecież miały dla nas wielką wartość (pozdro np. dla zbieraczy Pokemon Tazo).
W tej całej nietrwałości człowiek potrzebuje czegoś mocnego i stałego gdzie mógłby się zakotwiczyć. Całkiem możliwe, że ta potrzeba w obecnych czasach jest nawet bardziej paląca niż dotychczas. Cenimy tych, którzy są stali, niepodatni na wiatr czasowej mody niczym chorągiewki. Szczęśliwie od dziecka mam takie wzorce. Tu wkracza sam Bóg: „Wszelki datek dobry i wszelki dar doskonały zstępuje z góry od Ojca światłości; u niego nie ma żadnej odmiany, ani nawet chwilowego zaćmienia“ (List Jakuba 1,17) oraz Pismo, przez Niego natchnione, które czytane od lat wciąż jest do bólu aktualne i nadal ciekawe:  „Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą“ (Jezus; Ew. Mateusza 24,35).
Szczęśliwie wzorce stałości i trwałości mam też bliżej siebie. Znajduję to w moich rodzicach, których obserwuję przeszło 28 lat a oni dają świadectwo temu, że są spójni w swoim życiu (choć wiadomo, że tylko w Bogu nie ma nawet chwilowego zaćmienia :) ). W przeciągu ostatnich dni zeskanowałem blisko 1500 slajdów będących dokumentacją moich korzeni. Zdecydowaną większość z nich widziałem pierwszy raz w życiu. Większość jest z okresu gdy nie było mnie jeszcze w planach. A jednak życie moich rodziców w pewnych elementach nie różniło się wiele od tego, co widzę dziś. Mama zawsze dzielnie podejmowała ludzi w naszym domu, po nocach walcząc w kuchni by nikt nie wyszedł od nas głodny. Taty Biblia nigdy nie kurzy się na półce. Zawsze rozmawialiśmy ze sobą (choć nie bez czasowych zaćmień). Nigdy w niedzielę nie spaliśmy do południa. Zawsze byłem też uczony, by żyć nie tylko dla siebie. I nigdy nie mogłem stwierdzić, że rodzice nie stosują się sami do tego czego mnie uczyli.

Prawdopodobnie się starzeję, bo nigdy nie interesowałem się dziejami mojego rodu. Nigdy zresztą nie postrzegałem Biernackich jako ród. Nie mam też zajawki na tworzenie drzew genealogicznych. Ale gdy skanowałem te slajdy sprzed 30 lat dotarło do mnie, że nasze pochodzenie nie jest bez znaczenia. I doświadczenia naszych rodziców i ich rodziców, i rodziców ich rodziców – nie są bez znaczenia. Ba – powinniśmy z tego czerpać. Powinniśmy to znać, by lepiej rozumieć i głębiej szanować. Przemija wszystko. Jeszcze kilka lat (a może dni) i niektórych nie będziemy w stanie już o nic zapytać. Jak to było. A może nawet nie do końca ważne jest jak było, ale jak oni to pamiętają, jak to przeżyli, jak to wpłynęło na ich dalszą drogę (a w ostatecznym rozrachunku i na nas).
Wstyd mi, że nie wiem nic o moich pradziadkach. Niewiele wiem o moich dziadkach, a jak się okazuje – wcale nie tak dużo też o młodości moich rodziców.
I może to właśnie jest oznaka starzenia się, bo pierwszy raz tak naprawdę chcę tego słuchać – z szacunkiem poznać i rozumieć.  
Dociera do mnie, że gdybym nie skanował teraz tych slajdów, prawdopodobnie przepadłyby zupełnie.  Tak samo będzie z historiami, które umrą wraz z bardzo nietrwałym nośnikiem jakim jest ludzki mózg. Wiele z tych historii już umarło, zatarło się, zdefragmentowało lub zupełnie wykrzywiło – nawet jeśli nasze ciała jeszcze funkcjonują. Tak będzie też z moją historią. I być może nie ma to większego znaczenia. Na pewno nie ma z perspektywy wieczności – te kilka lat życia małego człowieczka w niewiele znaczącym państewku. Ale troszkę szkoda by było, mimo wszystko, eh …

Patrzę na mojego Tatę na slajdach. Na niektórych z nich jest młodszy, niż ja aktualnie. Jaki był ? O czym w tamtym momencie myślał ? Czy spodziewał się, że dotrze do miejsca, w którym jest teraz ? Co mówił wtedy do Mamy ? O co modlił się tamtego wieczoru ? Jakie miał problemy ? Jakie troski i jakie radości ? Wielu rzeczy się nie dowiem. Wiem jednak, że i On i Mama żyją razem dobre życie. I gdyby go nie żyli to i ja bym dziś go nie posiadał. Jestem im wdzięczny i z radością (a nawet momentami wzruszeniem) kopię w okrojonej historii rodu Biernackich. Z ostatnich rozmów więcej dowiedziałem się o niełatwych warunkach w dzieciństwie i młodości Taty. A przerzucając przeźrocza widzę, że w każdym miejscu gdzie się pojawiał (Piątków, Krosno, Gorzów, Rzeszów, Gdańsk) ciężko pracował. Co jednak ważniejsze – w każdym z tych miejsc głosi jako pastor tę samą Ewangelię.  
Wdzięczny Bogu za to, że mogę się zakotwiczyć się w mojej rodzinie wrzucam kilka slajdów.













  

sobota, 22 marca 2014

# 34

Zalęgła się we mnie dziwna słabość. Irracjonalna tama bezsilności. Podczas gdy w głowie milion pragnień, pomysłów, które mogłyby odmienić świat - totalny brak działań.

Słomiany zapał dusi dymem.

Wielki powrót ambiwalencji, którą zdawałoby się, że przegoniłem przed laty.
W jednej chwili czuję, że mogę wszystko niebezpiecznie zbliżając się do pychy. W drugim momencie wysypuję się na najdrobniejszej przeciwności losu, rozkładając ręce i składając broń.

Zniechęcenie tak często towarzyszy mi od bladego świtu. Dlaczego ?

Podskórnie znam przyczyny, znajduję się jednak zbyt słabym by się temu przeciwstawić... z każdą nieudaną próbą coraz bardziej.

Z drugiej jednak strony wierzę, że jak odpowiednio trzaśnie ten twardy kark - przeniosę jeszcze góry. Tama pęknie i wszystko ruszy. Pustynia zamieni się w zdrowy las.

Pytanie brzmi:
Czy chodzi tu o silniejsze samozaparcie, czy może o totalne przyznanie się do słabości i odpuszczenie.
"Wstań i zajdź do domu garncarza, a tam objawię ci moje słowa! I wstąpiłem do domu garncarza, a oto on pracował w swoim warsztacie. A gdy naczynie, które robił ręcznie z gliny, nie udało się - wtedy zaczął z niej robić inne naczynie, jak garncarzowi wydawało się, że powinno być zrobione. I doszło mnie słowo Pana tej treści: Czy nie mogę postąpić z wami, domu Izraela, jak garncarz? - mówi Pan. Oto jak glina w ręku garncarza, tak wy jesteście w moim ręku" (Księga Jeremiasza)

środa, 10 października 2012

#31 ( o postanowieniach )


Chyba każdy z nas przeżył w swoim życiu styczeń, może nawet luty kiedy był troszkę lepszy. Regularnie ćwiczył, zmuszał się do wczesnego wstawania, czytania Biblii, nie skakania po durnych kanałach w TV, poświęcał więcej uwagi temu co pcha do ust...
... niestety siła kolejnych postanowień jest wprost proporcjonalnie słabsza w zależności ile z nich dotychczas okazało się naszą klęską.  Młode osoby, karmione ideałami trwają przy swoich postanowieniach ( tych pierwszych ) bardzo silnie, wytrwale...  Z drugiej strony rysuje nam się obraz zaniedbanego człowieka, którego twarz została lekko nadgryziona przez ząb czasu ( bądźmy szczerzy - lekko purpurowa barwa świadczy o tym, że nie tylko przez czas ) - który co wieczór się zarzeka - że to był ostatni raz. I może nawet faktycznie taka osoba postanawia, że od jutra wszystko zmieni, ale jest już totalnie pozbawiona tej wewnętrznej siły i przede wszystkim wiary w to, że naprawdę może coś zmienić.  A każde kolejne postanowienie będzie słabsze...

Nieszczęsny, najprostszy wzór na siłę postanowień mógłby wyglądać tak:



                                                                                            1                                 
siła postanowienia =ilość niedotrzymanych postanowień  

Z tego też powodu czasem najodpowiedniejszym wyjściem z tej niewesołej sytuacji wydaje się postawa nie tworzenia żadnych nowych postanowień. Tak żeby nie rozczarowywać i siebie i innych. By uniknąć marcowego dyskomfortu, kiedy pamięta się jeszcze styczniowy zapał, ale nie pamięta się kiedy ostatni raz się biegało. 

Dawno nie czyniłem żadnych postanowień. Ale nie jest bynajmniej dobra droga.
Życie bez jakichkolwiek postanowień bardzo szybko zaczyna dryfować miotane wiatrami najróżniejszych namiętności.   Każdy wie, że jeśli człowiek nie chce się rozbić należy mocno chwycić za ster. 

Zainspirowany pewną listą postanowień, którą jakiś czas temu znalazłem na jednym z blogów postanowiłem popełnić podobną do końca października. To póki co jedno postanowienie. : )

wtorek, 17 lipca 2012

#30

zimą wstając o świcie człowiek nie ma czasu na przemyślenia.
zimą wstając o świcie człowiek jest już spóźniony do pracy / szkoły / wyzwań dnia powszedniego

latem rzecz ma się inaczej.
nawet gdy lato wydaje się być mało letnie, jedno się nie zmienia
latem wstając o świcie człowiek ma czas na rozkminy wszelakie

zatopiwszy się w poranku
zatopiwszy się w dźwiękach
zatopiwszy się w fotelu
zatopiwszy się w sobie

pozwalam porwać się nurtowi nieuczesanych myśli. prąd o wysokim napięciu krąży między synapsami docierając do nieczęsto używanych obszarów.
pogrążanie się we wspomnieniach może być niebezpieczne. 
sam wydźwięk słowa ' pogrążać ' na to wskazuje. ale można czerpać ze wspomnień, a to już inna para kaloszy. czerpać choćby naukę, albo chociaż nauczkę.   wtedy trzeba już jedynie uważać by się nie wyczerpać.


jedno pytanie pobrzmiewa mi dziś pod kopułą
- jak to jest, że gdy człowiek decyduje się bezwarunkowo na dobro w swoim życiu, właśnie wtedy pojawia się najwięcej sposobności do złego ?

czwartek, 22 marca 2012

#28 ( o pistolecie z patyka i tęsknocie )

Ostatnie dwa lata to przede wszystkim ciężka nauka nie-odczuwania i nie-tęsknienia. Lekcja zdecydowanie z kategorii ‘nie-łatwa i nie-przyjemna’ ... Jednak jak już coś sobie postanowił to cel osiągał. Stwierdził, że tak będzie łatwiej, w daljszej perspektywie. Może mniej pełnie, ale bezpieczniej.
Ćwiczył się w zapomnieniu. Ćwiczył się w chłodnym spojrzeniu. Regularnie, systematycznie.
Bądźmy jednak szczerzy - nawet zdany z wyróżnieniem kurs samoobrony (taj-czi-kick-boxing-unagi-kung-fu) nie przygotowuje na każdy - zwłaszcza niespodziewany - atak w ciemnej uliczce.

Tęsknota wzięła go z zaskoczenia, i szybko rozłożyła na łopatki. Zwłaszcza, że napastnikiem tym razem nie była ona, ani nawet twór ono-podobny. To na nią uodpornił się przez te ostatnie dwa lata. Tak bardzo się zafiksował na punkcie tej jednej bolesnej zadry na swoim ego, że dokonał personifikacji Tęsknoty chrzcząc ją jej imieniem i wtłaczając w piękne, młode ciało. Zastosował tzw. redukcjonizm, chybiony zresztą (w tym partykularnym przypadku i jako idea).

Wczesna wiosna, szarówka, ciasna uliczka mająca czasy swojej świetności za sobą. Spokój, świeże powietrze przepełnione budzącą się w przyrodzie nadzieją, w oddali ptaki drą ryje. Uspokojona czujność.... i nagle frontalny atak. Jeden szybki strzał i ląduje na łopatki.
Napastnikiem młody knypek, lat 6. Brudne: twarz, kolana, dłonie. Czyste: serce, marzenia, spojrzenie. Dzieciak przecinając jego trasę do biblioteki wycelował w jego kierunku kij i wystrzelił patrząc w oczy.

Strzał był nie mniej metaforyczny niż łopatki na które padł. Metafizyka. Pozornie nic nie znaczące wydarzenie, przypadkowi obserwatorzy niczego nie zauważyli, nie słyszeli nawet strzału. Nikt nie zgłosił bezwstydnego napadu ani poszarpanych tkanek myśli.
Napastnik i ofiara minęli się bez słowa, więcej się nie spotkają. Chłopiec nie zapamięta tego spotkania, on postara się go nie zapomnieć.

Choć ciało szło dalej - wewnętrznie momentalnie padł. Tak jakby padł stojąc na krawędzi basenu - tylko zamiast w wodzie zatopił się w tęsknocie.
Zatęsknił nagle za prostotą dzieciństwa.

Choć obraz dzieciństwa jest w jego głowie dość niejasny (część jego autokreacji bez wątpienia nie należy do niego, bardziej do opowieści innych, oraz zdjęć i kilku filmów na VHS) to pamięta beztroskę i niezmącone szczęście.
Tęskni za tym uśmiechniętym blond chłopcem, który nie przekraczał 25kg wagi mimo okrągłego brzuszka.
Za czasem kiedy to każdy patyk był karabinem, albo przynajmniej pistoletem. Kawałek większej rury służył za bazookę. Kiedy średnio co 30 minut ratował świat od zła. Chciałby teraz wierzyć, w to, że jest w stanie uratować chociaż kilku ludzi od zła.
Jego dzieciństwo bardziej było już spod znaku przyjaźni polsko-amerykańskiej (z naciskiem na pierwszy człon) niż polsko-radzieckiej (nacisk na drugi człon), ale jeszcze bardziej Hollywood niż Bollywood.
Z tego powodu nie bywał ani Jankiem, ani Gustlikiem ani nawet Kloss’em.
Kawałek czerwonej szmatki dającej związać się na głowie wystarczał jednak do przemiany w Rambo.
Stąd pewnie jego dzisiejszy indywidualizm i tęsknota za dziczą ( vide: into the wild ).

Dając posłuch dzisiejszym socjologom, że pierwsze lata życia mają nieoceniony wpływ na całą jego resztę, to właśnie w tych zabawach można by upatrywać to, że faktycznie spędza dziś czas bardziej w singularis niż pluralis (chyba, że ma maiestaticus).
Jakby wiedział, że tamte lata mają kodować jego przyszłość - bardziej precyzyjnie zaplanowałby dobór bajek i zabaw. Zatroszczyłby się też o rozwijające rozmowy kiedy był czas.
Ale nie zdawał sobie z tego sprawy.
Podobnie jak nie zaprzątał sobie głowy uchwyceniem istoty (naturalnie w przestrzeni zaawansowanych procesów myślowych) na transcendencji i immanencji.
Dziś sobie zaprząta... bez większych sukcesów.
Zatęsknił za tą prostotą dnia.
Za zdobywaniem świata. Za najwspanialszym ogrodem jaki posiadał i który wówczas wydawał się nie mieć końca.
Zatęsknił za czasem kiedy Gdańsk ograniczał się do jednego mieszkania na 8-piętrze zajmowanego przez dziadków i jednej wydeptanej ścieżki prowadzącej wprost do olbrzymiego morza będącego końcem świata...


Ten chłopięcy świat już nie wróci.
“Gdy byłem dziecięciem, mówiłem jak dziecię, myślałem jak dziecię, rozumowałem jak dziecię; lecz gdy na męża wyrosłem, zaniechałem tego, co dziecięce.” (1 list do Koryntian 13,11)
Najlepiej przyjąć to z uśmiechem, zachowując dobrze wspomnienia, bez żalu. Niedojrzałym byłoby kurczowo trzymać się tego co przeminęło. Czasami trzeba odpuścić, czego nauczył się przez ostatnie 2 lata. Ale czy ma to oznaczać wyrugowanie tęsknoty i zacięcie się w sobie.
Gdy tak leżał rozłożony na łopatkach chcąc nie chcąc patrzył w niebo i dotarło do niego, że tęsknota nie równa się słabości.

Zrozumiał, że w niektórych kwestiach warto wrócić do chłopięcego świata, zwłaszcza tamtych ‘niedojrzałych’ wyobrażeń i marzeń.
Czemu nie miałby czasem wziąć do ręki kawałka patyka i dokonać nim egzekucji na Wielkim Smutku ? Dlaczego nie wierzyć w to, że można uratować świat ? Dlaczego nie olać “intelektu masturbacji, Hajdegerów i Jaspersów” i być banalnie szczęśliwym ?

Przecież koniec końców w pewnych kwestiach po prostu trzeba być jak dziecko.
“(Jezus:) Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie i nie zabraniajcie im, albowiem takich jest Królestwo Boże. Zaprawdę powiadam wam, ktokolwiek by nie przyjął Królestwa Bożego jak dziecię, nie wejdzie do niego.” (Ewangelia Marka 10:14-15)