środa, 23 listopada 2011

#25 (o kolejnych urodzinach)

"Nagle dotarło doń, że minuty i sekundy jego życia przemijają bezpowrotnie, podczas gdy on tkwi tutaj, nieobecny jedynie połowicznie. Obok przepływał bezgłośnie strumień czasu, zagadkowy, niepokojący, niepowstrzymany, sunący niczym cień, bez ustanku, jak niemiłosierne krwawienie."



Spędzanie 85% czasu w samotności ma niewątpliwie swoje plusy dodatnie i plusy ujemne.
Spędzanie 85% czasu swoich urodzin w samotności skłania do jeszcze głębszych refleksji nad swoim życiem, niż spędzanie w samotności dnia powszedniego.
Urodziny to czas, gdy odcina się kupony od tego co dotychczas udało się osiągnąć. To czas żniwa z pielęgnowanych przyjaźni. To czas szczerego starcia z pamięcią otoczenia.
W końcu to czas świeżych decyzji, autozobowiązań, nowych postanowień ... i rozliczenia roku. Dla mnie.


Staję przed lustrem. Już nigdy nie będę młodszy niż dzisiaj.
Patrzę sobie w oczy. Sprawdzam czy dziś błyszczą. Testuję uśmiech. W okół pojawiają się dobre-zmarszczki. Są dobre i złe zmarszczki. Wieloletnie obserwacje podczas podróży komunikacją miejską nauczyły mnie, że pogodni ludzie gdy się starzeją marszczą się dobrze. Radosne, pogodne twarze są utrwalone przez płynący czas. Są też tacy na których twarzach zastyga frustracja życiem, złowieszcza podkówka w okolicach ust. Obym zestarzał się radośnie, jeśli będzie mi dane dożyć tego czasu.
Patrzę głębiej niż w oczy. Na przeorany mózg. Bruzdy błędów, nieprzemyślanych decyzji, które nie mogły być mądre. W zakamarkach obrazy, imiona, historie pokryte kurzem. Kilka wciąż babrzących się miejsc uciskających układ nerwowy.
Patrzę na spokojnie unoszącą się klatkę piersiową. Wciąż mogę głęboko oddychać. Delektować się powietrzem.
Zaglądam pod mostek. Przestronne pokoje serca. Wymiecione. Odmalowane. Mieszkają tam dobre myśli, które uciekły z zainfekowanego mózgu. Opracowujemy plan przeniesienia centrum dowodzenia w niższe rejony.
Uśmiech wygina nieśmiało twarz w rejonie kącika ust.

Zaczął się kolejny rok. Dzień dobry ....

Trzeba dźwignąć te 74,5 kg kombinacji mięsa, kości, krwi, wody, innych tkanek i płynów.
180 cm zabawnego ciała. Wciąż sprawnego. Zbliżającego się do optimum swoich możliwości.

Kolejny rok. Lepszy od poprzedniego rok.
Rok, w którym jeśli zechcę mogę sprawić, że będzie on dobry nie tylko dla mnie.
Rok, w którym mogę być obecny nie tylko połowicznie.


poniedziałek, 12 września 2011

#23 ( o związku między korzeniami a przegniłymi myślami )

Był skonfudowany, może nie wstrząśnięty, ale napewno mocno zmieszany.


Tomaszu, co Cię tak wytrąciło z równowagi ?


... był zmieszany sam sobą. Sam się wytrącił. Trącił ... Czuł, że trąci...


Trąci to ryba... Ryba to się psuje od głowy Tomaszu...


Tomasz też się psuł od głowy. Jak każdy człowiek psuje się od głowy. Albo od głowy się naprawia. Bo to głowa daje znać co i jak. Taka centralna baza, centrum dowodzenia kryzysowego. On czuł dosłownie, że się psuł. A gdy w biurze się coś zepsuje, i śmierdzi to cała reszta się już kiełbasi ...


Był zmieszany, bo stracił jasność patrzenia. Taki blur na oczy. Takie minuspięćipół na jedno i drugie oko. Był zmieszany, bo stracił pewność, że to co widzi, jest tym, co rzeczywiście widzi. A najbardziej irytującym był tu fakt, że tyczyło się to przede wszystkim spojrzeń rzucanych w lustro.


Świat jest złudzeniem. Świat to gra pozorów. Często powtarzał te prawdy innym, aż osiągnęły one w jego uszach status niewiele znaczących sloganów.


Ostrzegał innych przed poleganiem na tym co się widzi. Zachęcał do kierowania się sercem, a nie szkiełkiem. Do wejrzenia głębiej, do grzebania głębiej, do życia głębiej. Pełniej, prawdziwiej i szczerzej.


Był zmieszany, bo nie dało się dłużej ignorować tego, że gdzieś ciągnie się za nim smrodek. Jakby wdepnął w ... .

Jednak na zewnątrz wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku. Buty wyczyszczone, spodnie wyprane, koszula wyprasowana, włosy obstrzyżone. Pierwsza klasa, nawet miła powierzchowność, uśmiech, który można polubić, pogodne spojrzenie. Tylko ten zapach ... Jakby ze środka...


Niemożliwe! Ale jak to, przecież nie może tak być. Przecież wszystko jest na swoim miejscu. Przecież idealne życie wiedzie. Przecież ...

Przecież świat jest grą pozorów.


Niestety skończenie studiów nie czyni z nikogo mądrego człowieka.

Cotygodniowe uczestnictwo na nabożeństwach w Kościele, nie świadczy o tym, że ktoś jest chrześcijaninem.

Pięć lat teologii może nie mieć nic wspólnego z lepszą znajomością Pisma Świętego.

Ukończenie pracy socjalnej z wyróżnieniem nie znaczy, że ma się serce do tych słabych.

Uśmiechy za biurkiem nie świadczą o zadowoleniu z pracy.

Trzymanie za ręce i piękne słowa nie są tożsame z miłością.


Jak najbardziej występuje to w parach, nawet powinno, ale jedno bezwarunkowo nie determinuje drugiego. Niestety.

To ludzie kształtują świat, który jest złudzeniem. To ludzie uprawiają grę pozorów (nawet jeśli ich nie bawi). Piękne słowa i gesty niestety nie wykluczają zgnilizny myśli.


Zgnilizna myśli. Wszystko zaczyna się od głowy. Zaczyna szwankować to i owo. Tomasz był zmieszany niezwykle, bo nie sądził, że sloganowa zasada kierowana w stosunku do tego-tamtego-owego-obcego-złego świata może dotyczyć bezpośrednio jego osoby. Przecież oszukiwać to my, a nie nas... a to jeszcze sam siebie. Nie.


Skonfundowany Tomasz drapał się po głowie starając się ogarnąć zastany stan rzeczy. Co właściwie się dzieje, jak to możliwe, żeby nadgnił mu mózg? Jak to jemu, przecież dba o swoją higienę zewnętrzną i wewnętrzną także, nawet książki czyta... Jak to jest, że robi nie to co chce robić? Jak to jest że myśli nie o tym, o czym twierdzi że chce myśleć? A może już nie chce? A może nie on chce? A może myśli ? A może to jakieś dwa pierwiastki w nim ? Może to normalne, że czuje się zmieszany ? Może znów się czegoś naczytał, że zaczął o tym myśleć ? Pewnie wszyscy tak mają i nie ma nad czym myśleć... ? Może to jest błąd ?


No ale ten smród. Co jak co, smrodu ignorować nie można. Zwłaszcza jak coś jest nadgniłe. A co dopiero jak gnije się samemu ...


Po szczerym wejrzeniu w siebie, bez zbędnych autogrzeczności Tomasz sięga po obraz z pogranicza socjologii, psychologii i botaniki by wyjaśnić sobie owy stan rzeczy - mianowicie: korzenie. ( tak, korzenie.)


< część gdzie tomasz zabiera głos >


Człowiek jest jak drzewo... No ok, moglibyśmy się czepiać, że są jakieś tam niewielkie różnice między drzewem i człowiekiem. Ale nie czepiajmy się.

Bo do wyciągnięcia wniosków potrzebne jest mi proszę Ciebie to, że przytakniesz, że drzewa w znakomitej większości są żywe. I mają korzenie. Ok? Skoro możesz mi na to przytaknąć, to pozwól jeszcze na dwa śmiałe stwierdzenia.


Cechą większości ludzi jest to, że żyją. Wstrzymuję się tu od oceny tego życia. O niektórych mówi się, że są no-life’ami, inni sami biadolą z miną nieszczęsnego harcerza z niestrawnością na latrynie, że takie życie to żadne życie. Ale jakby nie patrzeć, cechą konstytutywną żywego człowieka (a martwymi w sumie nie ma co się już interesować jeśli chodzi o pozytywne zmiany w życiu) jest to, że żyje. Skoro tu się zgadzamy, to idźmy dalej.


Człowiek ma korzenie. No może to już jest mniej oczywiste. Więc naturalnie nie chodzi mi o podziemne pnącza. Użyj proszę Ciebie troszkę wyobraźni. Drzewo stoi i nie widzisz korzeni, ale wiesz, że są. To z człowiekiem jest tak samo, serio. Człowiek ma korzenie. Człowiek wyrasta w jakimś tam środowisku, w zależności od tego gdzie padło ojcowskie nasienie (to już bardzo przyrodnicze określenie). Człowiek wyrasta i się zakorzenia w swojej rodzinie (czasem i się wyrwie, jak się zbuntuje, nieraz się wykorzeni i wczepi w inną strukturę, jako pasożyt, albo w symbiozie żyje za granicą na przykład, już bez zbędnego rozwijania tego obrazka). Człowiek zakorzenia się w określonym środowisku. Łapiesz myśl ? Skoro potakujesz, to przyjmujemy, że człowiek jest jak drzewo.


Bo człowiek podobnie jak i drzewo żyje, oraz ma swoje ukryte przed okiem korzenie. I choć co do istoty ich życie i układ korzenny się różnią, to co do zasady można taką analogię wprowadzić.

Co jednak z tej analogii wynika? Jak się to ma do choroby, która toczy mój nadgnity mózg?

Para pojęć kluczowych: powierzchowność - gruntowność (działania)



Buszując po forach botanicznych natrafiłem na niezwykle mądre wywody ogrodników różnej maści. Tych amatorów-hobbystów, proogrodników, i nawet master-arcyogrodników. Ale sprowadzając do jednego mianownika wiedzę jaką można od nich zaczerpnąć wystarczy powiedzieć, że gdy choroba ima się korzenia, trzeba interweniować odcinając jego chore części. Nic na dłuższą metę nie da pielęgnacja rośliny, choć można maskować jej chorobę.


Drzewo spokojnie sobie rośnie w górę. Jedni się drzewem cieszą, inni pieją peany pełne egzaltacji na temat odcieni jego zieleni, inni drzewo traktują jako naturalną toaletę - niezależnie od tego, niewiele na to zważając pnie się w górę.

Jednocześnie drzewo spokojnie rośnie w dół, sięgając korzeniami coraz to głębiej i dalej. I tymi korzeniami ciągnie wodę i inne te sole, co dzięki nim rośnie tak ładnie w górę. To na poziomie bilogii z podstawówki. Tego nie widzimy co prawda, ale dla nikogo nie jest to tajemnicą, że tak jest.


Tylko co jak takie drzewo gdzieś swoim korzeniem sięgnie do jakiegoś bagna, jakiejś strutej wody, nie wiem, odpadów radioaktywnych na ten przykład? Kiedy zacznie gdzieś spod ziemi ciągnąć jakiś syf, niezwłocznie zacznie się odbijać to na tej części drzewka co jest dla nas widoczna. Będzie jakieś słabsze, wątlejsze, rachityczne, może zacząć się pokładać po sobie, może kolor straci, pożółknie np, albo się suche zrobi, albo liście zgubi, albo kora odpadnie, albo jeszcze jakieś inne paskudne rzeczy ...


I nie wystarczy jechać z zieloną farbką po liściach i udawać, że jest ok. Nie wystarczy przywiązać drzewka do jakiegoś słupa co by je naprostować, i obkleić kory taśmą klejącą. Tzn można, ale widok to żałosny. I w gruncie rzeczy całkowicie bezsensowne takie działanie. Abstrakcyjny to obraz i śmieszny, nieprawdaż ? Nie rozumiesz gdzie zmierzam ... racja, troszkę chaotyczny i dziwny obraz, ale zaraz zobaczysz do czego zmierzam...



Dobry ogrodnik jak zobaczy symptomy takiej choroby co swoje źródło ma w korzeniach nie będzie uciekał się do takich powierzchownych działań, mających na celu ukrywanie choroby. Jeśli wie co się dzieje, to wkopie się głębiej i zobaczy co jeszcze można zrobić, i jak najszybciej utnie to co prowadzi jakby nie patrzeć do śmierci. Myślę, że w gruncie rzeczy lepsze jest żywe drzewo bez kilku korzeni, niż nieżywe drzewo o pełnej liczbie korzeni. Naturalnie zabieg to podwyższonego ryzyka, i bolesny dla drzewa (choć nie wiem naprawdę na ile drzewo odczuwa ból). Koniec końców takie radykalne cięcie jest dobre, a nawet życiodajne (życiopodtrzymujące) dla drzewa.

Analogicznie, gdy w życiu człowieka (żywego, z korzeniami) pojawiają się symptomy choroby, ot taki smrodek np. to trzeba się szczerze zastanowić co się dzieje. Jak człowiek czuje w sobie masę syfu, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że zassał je tymi niewidocznymi korzeniami. Bo jest to co widzimy gołym okiem, i cała ta część zakryta dla oka, niewidoczny fragment osobowości.

(Co człowiek sieje to i żąć będzie.)


Jeśli ktoś słabnie, jeżeli ktoś wygląda na strutego, jeżeli ktoś duchowo umiera na naszych oczach (albo i my sami) może to być symptomem, że w którejś części korzenie są chore.


Na czym polega problem? Powierzchowność / gruntowność.

Ile to razy będąc niezadowolony z mojego życia, z owoców jakie przynoszę postanowiłem działać. Zabrać się za siebie, wziąć się w garść, uporządkować myśli. Żyć lepiej, pełniej. Ile to razy zabrałem się za zmiany w życiu. Będąc zmęczony sobą, widząc symptomy gdzieś tam trawiące (albo przynajmniej trapiące) mnie chciałem temu zaradzić.

Już sam fakt, że było to wiele razy świadczy o niewielkiej skuteczności owych prób. Dlaczego ? Powierzchowność.

Jeśli widzisz w sobie coś niedobrego, jeśli widzisz w sobie nie to co chciałbyś widzieć, jeśli czujesz zgniliznę w okolicach mózgu i serca - nie wystarczą działania z pogranicza kosmetyki. Jeśli pewne rzeczy się przytuszuje, przypudruje, podreperuje, odmaluje - na dobrą sprawę nic to nie da w perspektywie życia. Obraz to śmieszny, a może i żałosny.


Oczywiście, że można z trawnika wziąć psią kupę i ją wsadzić do foremki na muffiny, posypać cukrem pudrem i posmarować lukrem. Można nawet jej zapach zmienić, i upiec. Ale nadal będzie to zwykłe gówno, tylko ładnie podane.


Jeśli chcemy żyć prawdziwie i pięknie, i szczerze, wymaga to odwagi. Odwagi by spojrzeć na siebie. Bez okrągłych słów. Jeśli nie chcemy brać udziału w tej mało śmiesznej grze złudzeń.

Oczywiście efektem ubocznym będzie i sporo bólu, i nieprzyjemne uczucie zmieszania nieraz. Ale stawką jest tu życie.


Jeśli chce się żyć, trzeba nieraz odważyć się na bolesne i konkretne cięcia. Trzeba się wkopać w siebie i zlokalizować ten zasyfiony korzeń. I zwyczajnie chlasnąć, mimo, że może boleć. Oj może boleć... oj bardzo może.

Ale dla własnego dobra, czasem trzeba i rękę sobie uciąć by przeżyć ( vide: 127 godzin ).


Konkludując, szkoda życia na nędzne półśrodki i powierzchowne pudrowanie tego czego należałoby się pozbyć dla swojego dobra (w dalszej perspektywie). Lepiej poświęcić kawałek siebie, dla zdrowego rozwoju, wzrostu, niż dokonywać kosmetyki by zatuszować swoje mankamenty przed innymi (i sobą). Status quo nie jest raczej sukcesem. O ile lepiej się rozwijać.


Konkludując dalej: człowiek to takie specyficzne coś, co widać go kawałek, a on się składa też z tego co nie widać. I to coś czego nie widać jest w człowieku według mojego rozumowania ważniejsze i bardziej człowiecze w człowieku niż sam człowiek w swojej fizycznej postaci.

I to co tego nie widać przekłada się na to co widać. To co możemy jedynie odczuwać, przekłada się na to jakie odczucia fundujemy innym.




Pewne rzeczy zwyczajnie warto wykorzenić...




___________________


zbieżność imion i faktów przypadkowa

sobota, 7 maja 2011

#21 ( o miniutopiach na zasiąg ramion )




Miałem sen, w którym wszystko było dobrze.

Banalne, nieprawdaż ?

Ulica przepływa pod moimi stopami, w około same uśmiechnięte twarze. Nikt tu nie sili się na udowadnianie swojego pseudo-męstwa wypluwając przesiąknięte głupotą słowa. W powietrzu harmonia. Na rogach ulic z megafonów sączą się się dźwięki Telepopmusik. Czas tu nie ma struktury linearnej. Słońce ma kilka zenitów. Ludzkie oczy pobłyskują szczerym zaufaniem. Klatki piersiowe unoszą się od rytmicznych przepojonych spokojem oddechów. A i powietrze jakieś czystsze.

Wszystko jest tu czystsze. I bardziej zielone. I bardziej świeże. Począwszy od moich skarpetek - poprzez sumienie - na umyśle kończąc.

W radiu lecą tylko dobre wiadomości... z niedowierzaniem potrząsam kogoś za ramię i pytam:
- Osama? Smoleńsk? Kaczyński? bin Laden? wybory?
; w jego oczach widać serdeczność, ale zupełny brak zrozumienia. Kontynuuje wywiad środowiskowy z kolejnym przechodniem:
- Korupcja ? PiS ? afera hazardowa ? PZPN ? beatyfikacja ? prostytucja ?
; ten sam brak zrozumienia.

Miałem sen, w którym nie było zła. Miałem sen, w którym ludzie nie znali zdrady. Gdzie brak było hipokryzji, zranień, mikroskopijnych wąwozów na twarzach wyżłobionych przez zbyt często spływające łzy. Miałem sen, gdzie ludzie kierowali się prawdą, dobrem, miłością, wyrozumiałością, szczerością, sumieniem.

Za dużo bigosu przed zaśnięciem czy projekcja skrywanych gdzieś na dnie duszy pragnień odnośnie mojego życia ? Kwestia raczej nierozstrzygalna. Może wypadkowa dwóch czynników.

Mówisz, że nie jestem pierwszym co na blogu snuje utopijne wizje świata ? Racja... łatwo się w nich pławić. Aż utopić ... w żalu, że to tak nierealne.

Nie sądzę by świat jako taki zmierzał ku lepszemu. Szanse na jakąkolwiek utopię o szerokim zasięgu rysują się w moich oczach tak jak trwałe powstanie koalicji PoPiS czy też uczynienie z Polski drugiej Japonii.
Na świecie nie ma sprawiedliwości. Nie było. I obawiam się, że póki trwa to co się nazywa “dzisiaj” (Hebr 3,13) - nie będzie.

Zresztą - jakiej sprawiedliwości? Według czyjej koncepcji ? Czy sprawiedliwym by było żeby zapanowała między ludźmi taka-a-nie-inna sprawiedliwość ? Biała sprawiedliwość? Europejska? Anglosaska? Chrześcijańska?
To co budzi mój sprzeciw kilkanaście stopni długości i szerokości geograficznej stąd jest czymś jak najbardziej odpowiednim. Obyczaje cywilizowanej tak bardzo przecie Europy będą zaś w tamtejszym mniemaniu pogwałceniem najbardziej oczywistych zasad.

Czy w świecie gdzie wszystko jest postrzegane tak różnie - nie tylko przez pryzmat międzykulturowej, międzykontynentalnej różnorodności, ale nawet w jednej ławce szkolnej - można zbudować coś dobrego i zarazem powszechnego?

Koncepcji na ten temat jest wiele.
Wiele poglądów.

Nawet wiele rozwiązań.

Nie zreformujemy świata. Z wiekiem (niestety) jestem tego coraz pewniejszy. Nawet jeśli jestem przekonany co do tego, że znam rozwiązanie - i choć nie wiem jak chciałbym dobra świata i się tym podzielić - nie zaprowadzę nowego ogólnoświatowego porządku.
Godząc się z tym, że czeka nas raczej nowy ogólnoświatowy nieporządek mogę zogniskować jednak moją uwagę na najbliższym otoczeniu.

Nie stanę się zbawicielem świata. Polska nie jest Chrystusem narodów (nawet Winkelriedem). Ale czy to powód by założyć ręce i pogrążać się w bezczynnym marazmie ?

Każdy człowiek ma swoje królestwo. Jedni o większym terytorium, inni o mniejszym. Jednak niezależnie od tego czy jesteś ekstrawertykiem po 5 fakultetach, czy przezroczystym dla oczu większości woźnym po podstawówce - masz swoje królestwo.
Przestrzeń, w której stanowisz władzę. I za którą ponosisz odpowiedzialność. Obszar, którego kształt zależy od Ciebie. W którym możesz zaprowadzić najprawdziwszą utopię. Choćby królestwo to miałoby mieć zasięg jedynie Twoich ramion, to w tych granicach może nieprzerwanie (i niezależnie od otoczenia) panować miniutopia.


Korzyści z tego płynące są współmierne do włożonego w powyższe wysiłku.

Przede wszystkim cokolwiek by się nie działo, ile katyni, smoleńsków i krzyży by się nie wydarzyło - Ty żyjesz w swojej utopii.
Po wtóre, ludzie chętnie będą Twoje królestwo odwiedzać, bo kto nie lubi miejsca gdzie panuje szczery uśmiech, dobre słowo, błysk w oku i inne składowe (wg Twego upodobania).

Bo choć holistycznie kwestię ujmując świata nie zmienisz - możesz wpuścić świeże powietrze do życia swojego i innych. Możesz jako dobry władca obszaru w zasięgu swoich ramion postarać się o to by ludzie, którzy się tam znajdą chcieli wracać.
Mogę zadbać o to by rozświetlić uśmiechem i zainteresowaniem życie ludzi w moim otoczeniu. Mogę kierować się sprawiedliwością. Szczerością. Sumieniem.
Mogę sprawić, że moje królestwo będzie prawdziwie chrześcijańskie, na tym małym obszarze jestem w stanie zupełnie wyrugować hipokryzję.
Jestem w stanie na granicach postawić szlabany dla goryczy i nieprzebaczenia.

Mogę wydać rozporządzenie nakazujące witać nieznajomych uśmiechem.
Mogę sprawić, że w rodzinie panować będzie rodzinna atmosfera.

Nie trzeba być nikim znaczącym w oczach tego świata, nie trzeba mieć jakiegokolwiek elektoratu w radzie dzielnicy - by podlewać ognisko domowe benzyną szczerej miłości.

Sama ta wizja - mojej miniutopii - napawa mnie optymizmem. Oby nie był to tylko sen...



Oby te dobre marzenia, które gdzieś tam na dnie duszy sobie spokojnie pełzają stały się rzeczywistością.
Oby coraz więcej królestw zamiast tyranii złych myśli decydowało się na utopijne rządy dobrego sumienia.

Cytując (utopijne skądinąd) hasło: ... by żyło się lepiej.

sobota, 23 kwietnia 2011

#20 (o czekoladowym krzyżowaniu)

Zacznę nieco pokrętnie starając się stworzyć pozory, że mój blog (będący jakimś tam przecież odbiciem jakiegoś tam mojego życia) stanowi jakąś tam ciągłość. W #18 poruszyłem temat kryzysów wywoływanych świadomością nieubłaganego końca. Przy czym koniec może dotyczyć najróżniejszych sfer życia - zarówno duchowego jak i materialnego. Otóż jednym z bardziej przykrych końców tej drugiej kategorii - wpływających na komfort psychiczny - jest brak tzw. srajtaśmy, zwłaszcza gdy nadchodzi potrzeba. Jak wspominałem - w obliczu kryzysu pojawia się przed nami kilka opcji. Można poddać się marazmowi i w rozpaczy oczekiwać jakiegoś cudownego zdarzenia; można stosować substytuty (dla przykładu gazety pełne obietnic polityków); można w końcu podjąć konkretne działania mające na celu zażegnanie kryzysowej sytuacji.

I tym oto sposobem wyruszyłem o godzinie 4 nad ranem ze specjalną misją uzupełnienia zapasów by móc oddawać się wypoczynkowi z poczuciem psychicznego komfortu, że wszystko co potrzebne w odpowiednim momencie znajdę pod ręką.
Przemierzając puste ulice, lawirując między śmiercionośnymi (przynajmniej dla zawieszenia) kraterami w warszawskim asfalcie, namierzając ‘radio melancholia’ (które nie wiem czy istniało w eterze choćby dobę dłużej), ciesząc się ciepłym powietrzem zwiastującym prawdziwe odejście zimy - trafiłem pod drzwi przybytku, w którym wszelkie potrzeby miały spotkać się ze swoim zaspokojeniem.
Za jedyne 2 złote wynająłem niezwykle ładowny bagażnik na malutkich kółkach i ruszyłem do El Dorado moich zachcianek. Prawdopodobnie ktoś mnie zapowiedział i czekano na mnie, bo gdy tylko zbliżyłem się do drzwi bezzwłocznie się otworzyły.

Celowo pominę tu opis tego co wydarzyło się między alejką 1 a 26 ... Nadmienić trzeba jedynie, że na ile to możliwe uciekałem wzrokiem przed krzyczącymi do mnie zewsząd napisami: PROMOCJA, NAJTANIEJ, 2 w cenie 1 , TYLKO TERAZ ... w końcu nie dla idiotów zakupy. Trzymałem się listy niczym mapy i zabezpieczenia przed utratą mieszkańców mego portfela ... bo przykra to sprawa, że zakupy są miłe jedynie do momentu. Potem z cynicznym uśmiechem przemiła pani kasjerka wyciąga dłonie po cały poczet królów polskich...

Niemniej jednak - moja wizyta w tamtym miejscu nie była turystycznym kaprysem. Przygnała mnie pewna bardzo konkretna potrzeba. I oto zmierzałem dziarskim krokiem w kierunku alei dwudziestej siódmej... W głowie prosty plan - chwycić 8 rolek a potem prosto na kasę nie spoglądając w kierunku alei ze słodyczami . . .

. . . nic bardziej mylnego . . .

... istne królestwo papieru toaletowego. Aleja dwudziesta siódma przystrojona we wszystkie kolory tęczy. Różowy, zielony, biały, szary, pomarańczowy. 1-warstwowy, 2-warstowy, 3-warstowy, 4-warstwowy. Miękki, ultramiękki, turboultramiękki, extraturboultramiękki. Niepachnący, pachnący, bardziej pachnący, najbardziej pachnący - i tu dalej: leśna świeżość, leśny poranek, poranek morski, bryza morska, tropiki, lawendowy sen, impresje wschodu ... Wzorki: przez wszystkie wzory geometryczne, po wszystkie motywy roślinne. Do tego na opakowaniu albo lis, albo miś, albo jakieś puchate coś, albo Regina. Regina najwięcej mi dała do myślenia. Potem sposób pakowania. Lepiej kupić 8 rolek, czy 24 +4 gratis, czy może 36 rolek (paaaaaka rodzinna - i czy mogę taką skoro planuję podcierać się samotnie), a może lepiej 2 razy po 4 turborolki, przy czym każda z tych turborolek to 3 regularne. I tak kalkulując zawzięcie utknąłem przed ultramiękką i turbopachnącą ścianą z czegoś co wyprodukowano nie z myślą o świetlanej przyszłości...



Dlaczego o tym w ogóle wspominam ? Czy przyświeca mi coś więcej niż niezrozumiała potrzeba opisywania najabsurdalniejszych momentów mojego życia ? Jak chcę przerzucić stąd pomost do świętowanej w tych dniach Wielkanocy ?
Tak czytelniku - to pytania bardzo na miejscu, sam lepszych bym nie wymyślił.


Powyższą true story przywołuję by wskazać na realia w jakich żyjemy. Żyjemy wygodnie, żyjemy sobie, jako obywatele europy, jako obywatele XXI wieku, jako zmagający się z kryzysem - jednak wciąż żyjący w rzeczywistości stałych wyborów.
Opisując tę sytuację - uwierz - przyświecało mi coś więcej niż informowanie o tym co aktualnie znajduje się w pobliżu mojego porcelanowego tronu. Mógłbym napisać jeszcze elaborat na temat wyższości produktów czekoladowych nad czekoladopodobnymi, albo streścić moje rozterki przy ścianie z dżemami, miodami i oliwą z oliwek. To zbędne, gdyż nakreśliłem jedynie ... problem.
No właśnie. Czy problem ? Czy przywilej, błogosławieństwo kapitalizmu i kilku pokoleń bardziej lub mniej udolnych rządów.
Świat wyboru. Stałego wyboru.
Wybieraj studia, wybieraj żywność, wybieraj pastę do zębów, wybieraj markę, której będziesz wierny, wybieraj życie.
Wybieraj styl życia, wybieraj w co i jak chcesz wierzyć, wybieraj w co i jak się ubierasz, wybieraj jak i gdzie spędzasz czas wolny.
Wybieraj ...

Przez lata tego nie było. Nawet ja pamiętam, chociaż wydaje się, że działo się to w ubiegłym wieku ( co gorsza - prawdopodobnie mi się wcale nie wydaje, ale trzymajmy się tej pierwszej wersji, bo lepiej do brzmi ) - jak idąc do sklepu nikt nie proponował mi spaceru między regałami, a jedynie prosiło się ekspedientkę o wspominany już papier czy pastę do zębów... i było się zdanym na wybór tejże, jeśli wybór istniał. Obrazy docierające do mnie z zasłyszanych historii, obejrzanych filmów, przeczytanych książek każą mi wierzyć, że jeszcze nie tak dawno Polska nie mieściła się w granicach kultury wszechobecnego wyboru... a wizyty u dziadków utwierdzają mnie w przekonaniu, że istniał jeden rodzaj papieru (ścierny, szary, jednowarstwowy).

Rzeczywistość wszędobylskiego wyboru bez cienia wątpliwości poszerza nasze perspektywy. Nasz horyzont. Przeobraża nasze postrzeganie świata. Wnikliwie obserwuję siebie, przypatruję się też innym. Wspomnianym dziadkom, rodzicom, rodzeństwu, 8 letniemu siostrzeńcowi. W pewnych sferach między pokoleniami powstają wręcz przepaści. Wiem też, że urodzony po mnie kilkanaście lat chłopak wyrasta już w odmienionej rzeczywistości.

Coraz większe pole wyboru na wielu płaszczyznach niesie wiele pozytywów. Choćby możliwość nauki języka, kształcenia za granicą i pracy w każdym zakątku świata. Nie ma już wielu granic, planeta się skurczyła. To niezwykłe, to ‘wielki krok dla ludzkości’. To napawa humanistycznym optymizmem.
Bynajmniej - szeroki wachlarz woni papieru toaletowego mnie nie niepokoi. Wręcz cieszy mnie fakt, że każdego dnia mogę jeść płatki śniadaniowe o innym smaku.

Niepokoi mnie jedno. Zadaję sobie pytanie do jakiego punktu doprowadzi nas stałe poszerzanie sfer życia gdzie dokonujemy nieograniczonych wyborów. A konkretniej - niepokoi mnie to do czego doprowadzić nas może przeniesienie wprost tego czego możemy dokonać przy półce w hipermarkecie na sferę duchową naszego życia.

Żyjemy w czasach kształtowania się nowej świadomości społecznej. Kiedy to okazało się, że mamy prawo do podejmowania wolnych wyborów w wielu dziedzinach życia, które dotychczas podlegały kontroli... Dochodzi w ten sposób do coraz większej sekularyzacji społeczeństwa i prywatyzacji duchowego przeżywania. Nie do mnie należy ocenianie czegokolwiek jako dobre lub złe. Lubię jednak zadawać pytania, nawet jeśli nie potrafię dać na nie jednoznacznej odpowiedzi.

A pytam się - czy we wszystkich sferach mamy prawo do nieograniczonych wyborów? Czy może jednak są takie płaszczyzny gdzie coś należy przyjąć takie jakie zostało podane, jako całość, bez wygrzebywania ‘z tej potrawy’ tego co nam nie pasuje.

Jestem zwolennikiem myślenia. Nawet jeśli ktoś może przedstawić twarde dowody na to, że moje życie świadczy o czymś zupełnie odwrotnym. Uważam, że rozum został nam dany by go wykorzystywać. Smuci mnie to, że wiele dziwnych koncepcji zostaje bez żadnego właściwie sensownego uzasadnienia i oparcia w Biblii podawanych ludziom do wierzenia, po prostu - jako gotowiec, a stawianie pytań kwitowane jest zniesmaczoną miną i milczeniem. To jednak temat na inny post (może kiedyś). Bezmyślne przyjmowanie doktryn tworzonych na przestrzeni wieków to jedna skrajność.
Jest też druga...
... i nie chodzi mi tu o negowanie istnienia Boga. Swoje poglądy religijne jako ‘ateizm’ określają zazwyczaj zbuntowane piętnastolatki z dobrych domów nie mające o tym żadnego pojęcia. W zasadzie negowanie istnienia Boga jest już ostatnio nieco passe. On istnieje - tylko przecież każdy inaczej Go nazywa. Jednia, Absolut, Wszechwiedza, JHWH, Allach czy Święty Baobab. Dla najbardziej alternatywnych jest przecież zawsze Kościół Latającego Potwora Spaghetti. Co kto lubi i potrzebuje...

Mieć swój (swój własny!) pogląd na te sprawy jest dziś w dobrym tonie, świadczy o erudycji. Między krwistoczerwonym a lazurowym drinem dobrze jest przedstawić swoje zapatrywanie na wieczność. I dobrze wysłuchać innych. Broń Boże (boże? , absolucie?) przed sądami wartościującymi. Bo przecież ostatecznie wszyscy wierzymy w to samo, tylko zupełnie inaczej. A jeśli ktoś wierzy za bardzo, za konkretnie - to robi się mniej przyjemnie. A przecież po to są wybory, by było przyjemnie. I zawsze można wybrać innych znajomych...

Czy tak faktycznie jest ? Czy czynny sprzeciw wobec bezmyślnego potakiwania na wszystko i wiara w możliwości ludzkiego rozumu nie zaprowadziły nas zbyt daleko ? I czy kiedyś ktoś nas z tego rozliczy ?

Przerażony tym, że znów niezwykle się rozpisuję - postanowiłem w tym miejscu przerzucić pomost do Wielkanocy.
To przecież najważniejsze święto Chrześcijaństwa. Wg danych z Wikipedii 1/3 ludności świata, ponad 2mld ludzi. Brzmi dumnie, brzmi tłumnie. Morze ludzi, ocean wręcz... Po Jerozolimie w tych dniach płynie wartkim strumieniem rzeka najróżniejszej maści chrześcijan wszelkich obrządków. Różnią się nie tylko kolorami szat liturgicznych ale też rozumieniem Jezusa, i tych wydarzeń. Nasuwa się pytanie - jak to możliwe, że przez dwa tysiące lat nie doszło do konsensusu co do powyższych.
I nie dojdzie już.
Jestem wręcz przekonany, że z każdym rokiem będzie coraz mniej jedności pomimo rozwojowi tak zwanego ekumenizmu.

Przyglądam się ostatnimi dni Afryce lat 50tych oczami Kapuścińskiego. Przyglądam się Europie lat 70tych oczami Izraelskiego agenta Mossadu. Przyglądam się Palestynie czasów Jezusa oczami ewangelisty Łukasza. Przyglądam się Polsce swoimi własnymi, czerwonymi oczyma.
Cała masa czynników ma wpływ na nasze postrzeganie rzeczywistości, rozumienie i przedstawianie pewnych wydarzeń. Mieszkańcy czarnego lądu ze względu na taką a nie inną historię zupełnie inaczej postrzegają rzeczywistość duchową od nas. Tam każdy kamień ma swojego ducha, i od setek lat ganiało się na około świętego Baobabu. Gdy przyjmują chrześcijaństwo - bogatsze (?) jest ono o szereg dla nas obcych elementów. Inaczej wiarę i etykę postrzegają Żydzi po doświadczeniach II Wojny Światowej, inaczej rozumieją to mieszkańcy Filipin gdzie urządza się co roku prawdziwe krzyżowanie.
Jak w tym wszystkim być mądrym... nie pogubić się zupełnie ?
Wierzę, że po to mamy rozum... wierzę też, że Pismo Święte faktycznie jest natchnione i mówi prawdę. Również o tych wydarzeniach, i w tej rzeczywistości wyboru w jakiej się dziś znajdujemy jest (może / powinno być) drogowskazem jak się nie zagubić.

Pytałaś ostatnio dlaczego czytam Biblię ? Żeby się nie okazało, że - w czasie gdy Wielkanoc została zredukowana właściwie do zająca, kurczaczka i produkowanych taśmowo kolorowych jajek - ja ulepiłem sobie czekoladowego Jezusa.
Żeby nie okazało się, że korzystając z tylu możliwości stworzyłem sobie dopasowaną do mnie najlepszą ofertę ‘Absolut - mix korzyści’.
Trafiam przed regał z duchowym asortymentem i mogę wybierać. Albo wydaje mi się. I oto wrzucam do koszyka miłującego boga, przebaczającego, szczodrego, błogosławiącego, wszechmogącego, obdarzającego zdrowiem i bogactwem. Dorzucam łaskę, dobroć. Chwytam się tego co najszybciej znika z półek. Ale niekoniecznie chce się brać do koszyka takie produkty jak ‘poczucie winy’, ‘grzech’, ‘szczerość’, ‘wyrzuty sumienia’ i tym podobne, zwłaszcza, że trzeba za nie słono zapłacić.
Czy faktycznie - mimo, że tak nas dzień dzisiejszy przyzwyczaja - mamy tu prawo do wyboru? Czy można po prostu wziąć ‘wolność’ bez ‘pokuty’ ?
Czy
“I stworzył Bóg człowieka na obraz swój. Na obraz Boga stworzył go” (1 Mojż 1,27) nie zamieniam dziś na “I ulepił Tomasz Boga na swój własny sposób. Według własnej koncepcji wierzy w Niego” (Żywot Tomasza 23,4).

W tym okresie staram się faktycznie zastanowić nad istotą wydarzeń, które miały miejsce w Jerozolimie (już) tysiące lat temu. Nad śmiercią. Nad zmartwychwstaniem. Bo czas pędzi coraz szybciej, i łatwo przegapić - nie tylko te święta, ale i życie w ogóle.
Nie chcę poddawać się w tym czasie jedynie trendom i tradycji. Stuknąć się jajkiem, życzyć wesołego i smacznego i mokrego dyngusa. To odzieranie tych wydarzeń ze znaczenia, dewaluacja śmierci Jezusa. To krzyżowanie z czekolady. I nawet jeśli czekolada w tych dniach ma gorzki posmak - to wciąż czekolada. Święta mają minąć spokojnie, przyjemnie, rodzinnie, bez komplikacji. Radośnie ... a gdy rozjedziemy się do domów tradycyjnie nic się nie zmieni, bo i dlaczego miałoby, teraz po tylu latach ...

... czy faktycznie o to chodzi ?

wtorek, 19 kwietnia 2011

#19 ( o zwichnięciach życiowych )


Pamiętam jak powiedziałaś, że niekiedy prostujemy swoje historie adresując je osobom trzecim ...
i jest w tym tyle prawdy co i niebezpieczeństw.

prawdą jest, że każdy ma swoją historię składającą się z setek historii. pomniejszych i większych epizodów. o różnym zasięgu oddziaływania. te nasze historie nieraz zachodzą na siebie ... nieraz dochodzi do sojuszy, częściej do wojen... do brania zakładników, torturowania, wrogich przejęć, fuzji, transfuzji ... jak to mawiają najstarsze gospodynie domowe - mydło widło i powidło (choć nawet one nie wiedzą czym owo widło jest) ... bądź co bądź - i w tych naszych historiach czasem nie wiadomo o co chodzi.
im dłużej delikatnie stąpam sobie po ludzkich żywotach dochodzę do wniosku, że człowiek to ma talent do totalnego wykrzywiania najprostszych niemal spraw...

łatwo zwichnąć sobie życiorys
... i choć od tego się nie umiera, to towarzyszy takiemu życiu stały grymas bólu ...
i 'uśmiechnij się' nie zawsze jest w takiej okoliczności najlepszą radą.
nawet hipersuperturboekstraoptymizm innych tu nie jest zaraźliwy a raczej drażliwy...

większości zwichnięć towarzyszą łzy ... co poważniejszym i krwawienie wewnętrzne...

i choć to sprawa niemalże powszechna, i każdy ma coś w tym temacie do powiedzenia, nie dobrą sprawą byłoby to bagatelizować...

nie wiem jakim innym epitetem niż - urocza - określić pewną tendencję, którą dostrzegam w naszym społeczeństwie. Polacy ( a może to typowo ludzka przypadłość ) szybko stają się fachowcami od wszystkiego. Jesteśmy fachowcami od skoków narciarskich, od jakiegoś czasu od F1. Zaraz potem od biegów narciarskich, piłki ręcznej, siatkowej... w sprawie kadry narodowej na euro 2012 niemalże każdy facet wie lepiej od Smudy kto tak a kto nie.
Urocza to tendencja, że gdy tylko z czymś jakiś czas mamy styczność - stajemy się fachowcami. Urocza a zarazem niebezpieczna właśnie. Bo, że system emerytalny, że służba zdrowia, że ten krzyż to dawno powinni . . . Póki reformujemy naród jest to w miarę bezpieczne. Bo i nasza ingerencja w historię powszechną raczej nie wzniesie się ponad poziom snucia wzniosłych wizji...

Nieco groźniejsze wydaje mi się reformowanie jednostkowych biografii.

Dostrzegam tendencję, w sobie - by nie czepiać się społeczeństwa - że łatwiej przychodzi mi decydować o życiu innych niż o sobie. Nie wiem gdzie szukać tego źródeł. Tak jednak jest, że coraz łatwiej przychodzi nam decydować o życiu ... tylko nie swoim.
Najlepiej gdy od naszego sms-a wysłanego za 2zł plus 23% (sic!) VAT zależy czyjeś być albo nie być. Powinni rozszerzyć ofertę decyzji, które można podjąć za drugiego ...
Jak powinien się zachować, jak powinna się ubrać, co powiedzieć, co zostawić, czego nie odpuścić, do czego nie dopuścić.



... i tak oto przychodzi ten dzień. Potykasz się.
może to jakiś złośliwy korzeń, może olej na drodze, śliska nawierzchnia, może zamroczenie środkami na weselsze życie, może kopniak w dupę, albo rzucona kłoda pod nogi ... nieważne - ułamek sekundy i leżysz. i boli ... bo elementy, które ułożyłaś sobie przez ostatnie lata i już wszystko pasowało, i współgrało, działało jak należy - uległo przemieszczeniu. i coś tu krwawi, i coś tam puchnie, coś sinieje ...
niezależnie od tego czy to z Twojej głupoty, czy też 'życzliwości' innych - nastąpiło niespodziewane, szybkie i bolesne zetknięcie się z podłożem.
i choć zapierać się możesz, że to nic takiego doszło do zwichnięcia .

prostujemy swe historie adresując je osobom trzecim ...

uważaj - proszę - do kogo się udajesz.
bo roi się od domorosłych trenerów sportowych, znawców samochodów, polityków, ekonomistów - ale i różnej maści psychoanalityków, quasi-filozofów i wątpliwych lekarzy ...

ktoś mi kiedyś powiedział, że z życiem nie ma żartów.
myślę, że tym bardziej tyczy się to zwichniętego życia ...

nie ma żartów.

Potrzebne są tu: okłady z lodu, (...) dalej zwichnięcie powinien nastawić lekarz tak, aby odtworzyć w odwrotnej kolejności mechanizm urazu (...) ruchy mają być silne, ale również łagodne (...) duże stawy nastawia w znieczuleniu ogólnym .


Jeżeli będziesz się zapierać, że wszystko jest ok, mimo tego, że czujesz jak boli ...
Pomimo pewności, że doszło do przemieszczenia tego co działało ... i mimo świadomości, że to nie funkcjonuje jak należy ... jeśli to zbagatelizujesz - dojdzie do wynaturzenia.

Dobrze mieć Dobrego Lekarza.
Bo gdy ruchy mają być silne - dobrze żeby faktycznie były przy tym łagodne, precyzyjne, odpowiednie... wyćwiczone i świadome słowem.
Dobrze jest mieć zaufanego terapeutę. Gdy można prostować swoje zwichnięte życie bez strachu. Bo co gorszego może się trafić zbolałej osobie od pseudolekarza podającego się za eksperta. (zaznaczyć jeszcze trzeba, że ów hipotetyczny lekarz, statystyczny Kowalski, ekspert w dziedzinie poprawy funkcjonowania społeczeństwa w ogólności i każdego członka w szczególności - częstokroć sam sobie boi się cokolwiek doradzić)

uprawiając prywatę - do czego jestem zupełnie upoważniony zważywszy, że blog ten jest w pewnej mierze wyrazem ekshibicjonizmu z mojej strony - boję się ludzi, którym łatwo przychodzi decydować o życiu innych osób. boję się quasi-ekspertów od każdej dziedziny życia...

boję się siebie, że tak łatwo przychodzi mi artykułować rady dla innych,
gdy sam kuleję na dwie nogi .

obyśmy się nie potykali.
a gdy już ... czy to przez głupotę, roztargnienie czy cokolwiek innego ... byśmy potrafili trafić na wąską drogę do najlepszego Lekarza.

bo życie może być proste.
po prostu.


_________________


z : Eric-Emmanuel Schmitt - ' Piękny deszczowy dzień '

środa, 6 kwietnia 2011

#18

Po dłuższym namyśle muszę stwierdzić, że tak naprawdę nie wiem od ilu lat piszę tzw. bloga. Zmienia on nie tylko adres, ale i treści go wypełniające ewoluują. Taką przynajmniej żywię nadzieję...
Po co tworzy się bloga? Ciężkie pytanie. Forma ekshibicjonizmu emocjonalnego ? Być może. Może nie tylko emocjonalnego. A może nie tylko ekshibicjonizmu ...

Nie zamierzam tym kanałem komunikować światu co zjadłem na obiad, albo dlaczego nie zjadłem. Co postanowiłem jutro obejrzeć, albo popsioczyć na moje nieogarnięcie (do tego wystarcza facebook, tym podobne). Myślę, że nigdy tego nie zamierzałem, choć gdy wrócę do moich wcześniejszych wpisów - dostrzegam mimowolne wplatanie takich informacji. I tak to już jest, że zazwyczaj zasiadam do klawiatury z nietęgą miną i zaczynam sobie wmawiać poczucie misji. Uderzam w patos wydobywając posępne tony i przybierając pozę zbuntowanego uzdrowiciela stanu społecznego tworząc swoje quasi-filozoficzne przyczynki dla ludzkich dusz i serc. Potem mówisz, że moje słowa przesiąknięte są tym smutkiem - którego przecież po mnie nie widać. Uśmiecham się na myśl o powyższym. Uśmiecham się na twoją reakcję gdybyś przeczytała te pełne żaru i żalu manifesty, które nigdy nie opuściły szczelin mojej kory mózgowej...
Pewnie tego nie zmienię. Pewnie nadal będę snuł swoje pesymistyczne opowieści, ale...

... jeżeli założymy, że blog jest formą (czasem irracjonalnego) uzewnętrzniania się pozwól, że zagłębię się w siebie. Z głośników właśnie sączy się przez ciemny pokój do mego ucha 'Deeper and deeper' Ani Dąbrowskiej zapętlone naprzemiennie z 'Sound of silence'. To dobry wieczór. To dobra noc. Cicha noc, choć to sformułowanie przenosi nasze myśli zaraz do żydowskiej stajenki, ewentualnie zgrabnie opakowanych prezentów pod świątecznym iglakiem. Dlatego lepiej będzie powiedzieć, że to spokojna noc.
Długo czekałem na te noce, gdy będzie można otworzyć okno na oścież i wsłuchiwać się w uśpione miasto bez groźby, że podadzą mnie następnego dnia na pasku w TVN24 jako uzupełnienie bilansu śmiertelnego żniwa mrozów (abstrahując, że mróz i żniwa zdają się ze sobą znaczeniowo gryźć). Muszę się przyznać, że zdążyłem polubić Warszawę. Nie to, że po pięciu latach stałem się warszawiakiem... Nic z tych rzeczy... Jednak cenię sobie stolicę. Przez ten cały okres wiele mnie nauczyła. I przeżyliśmy sporo wspaniałych chwil. I tak, mam świadomość, że znów wzbijam się w patos - więc by nie pozostawić ci cienia wątpliwości skończę te zdanie tandetną apostrofą - oh Warszawo, coś tyle łez mych wchłonęła i tyle uśmiechów przyjęła, brakować mi będzie Twych ulic, parków i innych zakamarków.
Suma summarum kontynuując mój może mało poważny wpis (trzeba tu jednak zaznaczyć, że pod płaszczykiem powierzchowności kryją się naprawdę poważne przemyślenia) przyznać się muszę, że dopadła mnie dziś ze zdwojoną mocą świadomość, że pewien okres się kończy. Powiedzmy - okres warszawski. I nie to bym się z tym źle czuł, nie żebym popadał w czarną rozpacz, czuł mdłości i rwał sobie włosy z głowy. Nic w tym niespodziewanego chciałoby się rzec. Nieprzewidziany może być zbyt wysoki krawężnik lub korzeń ( i to może kończyć się rozpaczą, a nawet mdłościami ), w tym wypadku jednak już od pięciu lat zdawałem sobie sprawę, że przyjdzie mi się żegnać z tym miejscem. Mimo wszystko - towarzyszy mi dziwne uczucie, którego jeszcze nie potrafię odpowiednio nazwać, mimo, że siląc się znaleźć odpowiedni epitet na moim czole uwydatniła się zabawna żyłka. Nie jest to strach, nie jest to rozgoryczenie, bo przecież chcę wrócić do Gdańska... Ale na pewno jest tu jakiś element niepewności zmieszany jednocześnie ze spokojem. I pokojem.
Jest dobrze. To dobra noc.
Jednak koniec końców sam 'koniec' jako taki mnie dziś prześladuje. Tematem dyskusji po sympozjum 'koniec życia', potem skończyła mi się książka, pasta do zębów, papier do ...
Koniec zazwyczaj wiąże się z jakimś kryzysem życiowym. Koniec miłości doprowadza ludzi do depresji. Koniec życia wiąże się w wielu przypadkach z poprzedzającym okresem pełnym rozpaczy i buntu. Różne 'końce' są odpowiedzialne za różnego rodzaju kryzysy, poważniejsze lub mniej. Kryzys spowodowany z końcem zapasów szynki w lodówce jest mniej dotkliwy niż kryzys wywołany końcem wspomnianego papieru podczas posiedzenia... etc
Koniec studiów myślę, że jest nawet poważniejszy... Jednak kryzysy mają w sobie potencjał zmian ku lepszemu. Zawsze ! (Przynajmniej dobrze w to wierzyć). Wyświechtany slogan - Co cię nie zabije to wzmocni - w tym kontekście ma nawet rację bytu. Po przezwyciężeniu kryzysów ludzie zazwyczaj są silniejsi... Trzeba im tylko stawić czoła.
Czeka mnie wiele zmian. Mam tę świadomość, że za rok o tej porze moje życie będzie wyglądało inaczej. Nie chcę mówić, że zupełnie inaczej - bo nie uważam, że wszystko zostanie obrócone o 180 stopni. Ale niewątpliwie już zdążyłem się przez ostatnie pięć lat odnaleźć w tej rzeczywistości, którą przyjdzie mi niebawem opuścić. Jak kot, który zanim się ułoży przez dłuższy czas łapami wybaduje i ugniata legowisko (czyt. np kolana), tak ja przez pierwszy rok kręciłem się szukając wygodnej pozycji. Jednak czas już wstawać i ruszać w dalszą drogę...
Właśnie ta świadomość coraz dosadniej zaczyna mi towarzyszyć ostatnimi czasy... a skoro to mój blog - jest to najodpowiedniejsze miejsce by o tym napisać.

Ze spokojem oczekuję następnego ranka. Następnych dni. Tygodni.
Choć wiele ważnych decyzji przede mną i ciężkich (by nie nadużywać sformułowania - krytycznych) chwil to wiem gdzie zmierzam. I dosłownie i w przenośni. Ze spokojem mogę się uśmiechnąć, bo wiem, że w Gdańsku nie zginę. Bo są tam ludzie, którzy na mnie czekają, dzięki Bogu. I dosłownie i w przenośni.


wtorek, 8 marca 2011

#17 ( krótka historia o nieudanym podboju świata / o tożsamości )







Przypadkowa podróż, przypadkowym pociągiem w rodzinne strony. Przypadkowe spotkanie z kolegą z bloku. Wymiana spojrzeń, wymiana uśmiechów, wymiana podstawowych grzeczności... Dwa miejsca na przeciwko siebie... sześć godzin przed nimi. Podświadomy grymas rozczarowania na myśl o książce, która znajduje się w torebce... To przecież byłby nietakt.

Ale przecież powspominanie dawnych planów podboju świata może też być całkiem przyjemnym zajęciem. Uśmiech powraca. Szczery, łagodny, pełen ciekawości. Jest w stolicy przecież dopiero troszkę ponad rok, ale to co było w gimnazjum, w liceum wydaje się już tak odległe... o lata świetlne.

On lata towarzyszył jej w tzw. rodzinnych stronach. Został tam, wraca właśnie z Warszawy, od znajomych. Zatrzymał się, status quo. Zaczyna opowiadać - przeżywa pobyt w stolicy.

Ona myśli - wieśniak.

Opowiada o tym jak jechał metrem i o tych imprezach do rana, i o tym, że widział obrońców krzyża pod pałacem, i że w ogóle to ten pałac w telewizji wydawał się większy.

Ona kwituje to milczeniem - przecież to jej codzienność; co rano przepycha się łokciami do metra, a od kiedy stała się bardziej popularna prawie co wieczór bawi się na innych parkietach, albo przynajmniej podłodze. A obrońcy - przecież tym się już nikt dawno nie przejmuje - oszołomy o ociosanych radiem mózgach. Przyjmuje więc postawę pasywną, raczej i tak się z nim nie dogada, nie chce go zawstydzać - on przecież wielu spraw nie zrozumie...

On rozumie, że taka okazja na rozmowę może się nigdy nie powtórzyć. Dobrze ją pamięta z przed lat, z przed Warszawy ... pamięta ich rozmowy wieczorami na ławce, na klasowych ogniskach (zawsze się na nich pojawiał, mimo, że chodził przecież do ‘b’). Pamięta luźne ploty, mało-ambitne żarty ale i wielogodzinne snucie planów na życie. Nadal ją darzy głębokim szacunkiem - nigdy nie widział jej z papierosem, nigdy nie widział jej pijanej. Opowiadała z pasją i błyskiem w oku jak to zostanie lekarzem... i to najlepszym ! ... i z powołania! ... i naprawdę by pomagać ! ... i by coś zmieniać ! i... i... i ! Pamięta jak zakuwała do matury, gdy inni stwierdzili, że i tak się nie wyrwą z tej dziury ... w tym i on. Szanuje ją - że ma swoje poglądy, że twardo przy nich obstaje, że ma inne spojrzenie na wiele kwestii. Szanuje ją za to, że myśli...

Ona myśli, że wiele się zmieniło.

On jej opowiada odważnie o swoich wspomnieniach. Pewnie gdyby nie te ostatnie 4 piwa z kolegami przed wyjazdem byłoby ciężej ... Mówi jej to co zawsze bał się wyartykułować. Mówi dużo, mówi szybko. Mówi przyjemnie, z uśmiechem, z radością jaka im wtedy zawsze towarzyszyła. Mówi to czego nie potrafił ubrać w słowa póki wiedział, że będą się mijać każdego dnia. Teraz jej nie ma ...

Za często jej nie ma na zajęciach. W grupie albo należysz do tych lubianych przez cały rok, albo do tych, którym się wchodzi w tyłek jedynie w trakcie sesji. Szybko to pojęła i obrała właściwy kurs. Kto nie szuka akceptacji przecież ? Kto nie dąży do tego by być naprawdę lubiany ? Czy to nie sukces, że udało się jej to osiągnąć ? Wykłady przecież nie są obowiązkowe w odróżnieniu od wielu innych wydarzeń kulturalnych (bardziej lub mniej).

On siląc się na kulturalne zwroty ciągnie swój monolog. Wydaje się przy tym tak niesamowicie szczery, spokojny, prawdziwy. Mówi wszystko co myśli, po prostu.

Ona po prostu musiała zostawić przeszłość za sobą. Musiała. Tam żyje się inaczej. Zapomniała już dawno te ich rozmowy. Zapomniała go, zapomniała tę dziurę gdzie się wychowali. Tylko czasem to wracało... gdy gasły światła i czuła się taka przeraźliwie pusta i sama ... Sama mimo tego, że od przyjazdu do stolicy miała + 500 znajomych na facebooku. W zasadzie - nie przypomina sobie w przeciągu ostatniego roku żadnej z takich rozmów jak wtedy na tych ogniskach. Nawet z przyszłymi kolegami po fachu nie planuje już odkrycia szczepionki na smutek... Nie fantazjuje już o medykamentach na biedę, o plastrach na pęknięte serca, o ziołach na miłość, o syropie pozwalającym zapomnieć zdradę... Dużo rozmawia przecież, ale zazwyczaj trzeba omówić zbliżający się weekend i powspominać miniony...

On ciągnie wspomnienia minionych lat. I nagle rozpływa się nad nią. Gratuluje jej ...że się wyrwała ...że realizuje swoje marzenia ...że osiągnęła wszystko co planowała ...że medycyna ...że to przecież ciężkie studia, a do tego jest taka piękna. Przeprasza - nie wierzył, że się dostanie ( a może miał nadzieję, że będzie zmuszona zostać ). Mówi, że jest dla niego wzorem i że może sam też jeszcze spróbuje ...że inspirowała go ...że dała wiele do myślenia ...że patrząc na nią postanowił rzucić palenie.

Nie zapaliła od rana, teraz żałuje, mogła to zrobić na dworcu... Rozmowa - w zasadzie monolog - staje się dla niej niewygodna... Robi jej się głupio, bo nie opowiada przecież o niej . O tej, która siedzi tu - przed nim. O tej prawdziwej ...

On pielęgnował w sobie ten obraz. Teraz, kiedy za oknami ciemno, a światło w przedziale nie działa, może bez strachu go słowami odmalować przed nią. Jego inspiracja, ideał, bohaterka - siedzi przed nim. Czuje się szczęśliwy. Cudowny weekend zwieńczony tym przypadkowym spotkaniem. Nie wie kiedy znów ją zobaczy, więc nie chce zmarnować nawet minuty. Tak jak dzięki niej postanowił podczas jednej z bezsennych nocy przed dwoma laty nie zmarnować życia. Postanowił, że można żyć pięknie w każdym miejscu. Że perspektywy nie zależą aż tak bardzo od przestrzeni gdzie się znajdujemy, ale od stanu ducha. I chociaż został tam, skąd wszyscy próbują się wyrwać, chociaż dalej mieszka z rodzicami, chociaż na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło - jego życie nabrało głębi. Wtedy, tamtej nocy - chociaż z nikim o tym nie rozmawiał - coś się zmieniło. Stopniowo codzienna szarość nabrała barw.

Jej życie wydaje się wyssane z kolorów. Teraz - gdy go słucha - sama zwyczajnie blednie. Blednie przerażona tym, przed czym wciąż ucieka... prawdą. Od jakiegoś czasu podświadomie robi wszystko by nie myśleć.... W jej życiu coraz większe tempo, coraz więcej imprez, kaw, muzyki, filmów, książek - w tej kolejności. Ostatnio poddała się modzie i śledzi coraz więcej seriali ...

On wie, że zabrzmi to jak fraza z kiepskiego serialu tvn-owskiej produkcji, ale przecież wszyscy wiedzą, że jest tandetnie szczerym człowiekiem, zwłaszcza gdy wypije - Mówi: Dziękuję Ci, za to jaką osobą jesteś...

I tu coś się kruszy. To już zbyt wiele dla niej. Na tamie pojawia się rysa, słychać jak wszystko trzeszczy... Plus to cholerne szczypanie koniuszka nosa... Zawsze ją szczypie koniec nosa w chwilę przed tym jak mokną jej oczy. Jej piękne, duże oczy... Szklą się zazwyczaj gdy nie może spać nocą. Gdy siedzi w ciemnym pokoju spokojnie paląc papierosa i przychodzą wspomnienia tego jak wszystko miało sens. Szlocha... Choć kryje się w mroku obskurnego przedziału PKP wtulając twarz w kurtkę wie, że on musi to słyszeć. “Za to jaką osobą jesteś” ... jaką osobą jest ? Widzi, że jego usta dalej się poruszają, ale już nic nie słyszy, nic więcej nie rozumie. Tylko ta jedna myśl uderza ją w skroń z siłą młota do kruszenia betonu - “Jaką osobą jestem ?! Kim jestem ? “ Tożsamość .... Tożsamość ... Tożsamość - zdecydowanie ją ze sobą zabrała w pierwszą podróż do stolicy. Plecak, torbę z laptopem i właśnie ją - tożsamość. Dobrze im było razem. Dawała poczucie bezpieczeństwa, sensu, celowości jej dążeń. To ona ją namówiła do składania papierów na studia medyczne. Tylko ona jej początkowo towarzyszyła wśród tych tysięcy ludzi, którzy przemieszczali się z nią niczym elementy wyposażenia komunikacji miejskiej. Niczym statyści w tym filmie w jakim miała wrażenie, że się znalazła. To poczucie, że trzeba walczyć o jej zachowanie motywowało ją do ustawiania budzika na 5.30. Pamięta kiedy nie do końca świadome stopy szukały koło łóżka kapci, by powlec pozbawione przytomności ciało pod prysznic. Pamięta mocną kawę o 6 i przygotowanie się do zajęć z uśmiechem. Bo wiedziała, że to dobra droga.
Teraz o 5.30 często nieprzytomna szuka dopiero łóżka.
Co się właściwie stało ... ? Nie wie. Przełomem była chyba pierwsza przerwa po sesji, kiedy postanowiła zostać w Warszawie, odpocząć. Poszła na imprezę ze współlokatorami. Brakowało jej ludzi. Zakuwała do sesji całe dnie zamykając się w pokoju. Dnie i noce. W końcowej fazie całe noce. Kawa lała się hektolitrami. Stres też robił swoje. Była wypompowana fizycznie i psychicznie. Była zniechęcona, bo ostatecznie wyniki miała niewiele lepsze od tych, którzy przygotowali dobre ściągi, albo zajęli strategicznie najlepsze miejsca na kolokwium. Była zła... na siebie ? na innych ? Nie wiedziała... Nie myślała. Wyszła do ludzi... Wypiła za udaną sesję. Przecież z tego się cieszyła, i nie mogła odmówić. Jeden raz. Drugi i trzeci też. Przy czwartym się wahała, ale trwało to tylko do siódmego kieliszka. Potem się okazało, że nie tylko inni są naprawdę zabawni, ale także ona jest duszą towarzystwa. Jej duże oczy i wyjątkowy typ urody zaowocowały kilkunastoma nowymi numerami. I drinkami... To była szalona noc. Czuła się gwiazdą wieczoru.
Tak upłynęły jej ferie. Była zafascynowana tą nową rzeczywistością, o której istnieniu nie wiedziała. Równoległy świat uruchamiany zaraz po zmroku, rozjeżdżający się do mieszkań taksówkami o świcie.
Obiecywała sobie, że to tylko zanim zacznie się kolejny semestr. I faktycznie, z trudem się podnosiła o 5.30 i chodziła na wykłady. Przez pierwszy tydzień. Ale nikogo z jej przyjaciół na nich nie było. Jej żarty nie były tu tak zabawne. Za to w nocy nieraz budziły ją telefony z pytaniem ‘Gdzie jesteś?’ bądź krytycznymi uwagami kategorii ‘Nie zamulaj...!’
Złamała się. Przestała zamulać. Początkowo pakowała do torebki też ją - tożsamość. Kiedy ktoś częstował papierosem - ta krytycznie na nią patrzyła i zmuszała odmówić. Tożsamość kopała ją po kostkach gdy przytakiwała opiniom, z którymi się przecież nie zgadzała. To tożsamość szeptała do jej ucha tematy, które warto było poruszać. Jednak zazwyczaj okazywało się to zwyczajny faux pas i spotykało się z głupimi uśmiechami, po czym towarzystwo rozchodziło się w kierunkach baru, toalety czy też parkietu.
Zaczęła jej przeszkadzać obecność tożsamości. Szczerzyła na nią kły, patrzyła krzywym okiem. Już nie powodowała subtelnego, nieprzytomnego uśmiechu nad filiżanką kawy. Zaczęła myśleć o tym, że jej tożsamość zwyczajnie tu nie pasuje, i może powinna ją zostawiać na przyszłość zamkniętą w mieszkaniu. Może ją zgubić wskakując w ostatnim momencie do metra, albo coś w tym rodzaju. Okazało się też, że tożsamość ma pewną podobną właściwość do sumienia - bardzo łatwo topi się w alkoholu.
Tak rozpoczął się kryzys. Kryzys tożsamości. Chociaż właściwie to był bardziej jej kryzys, właśnie ze względu na to, że nie widziała w tym niczego, co się z kryzysem kojarzy. Przecież zaczęła oddychać pełną piersią. Może nie górskim powietrzem, jak kiedyś marzyła o spędzaniu wakacji gdzieś z dala od cywilizacji... Ale oddychała. Dla zdrowia zaczęła palić, bo nie ma nic gorszego od bycia biernym palaczem ...
Przyszła sesja letnia. Miliony stron skserowanych notatek. Kiedy oni to wszystko zdążyli zapisać?! Pamięta jak na jednej z rozsypanych kartek zobaczyła napisane drukowanymi literami: ‘KRYZYS TOŻSAMOŚCI w koncepcji Eriksona’.
Bzdura. Tu ludzie się już dawno nauczyli jak sobie świetnie radzić z takimi kryzysami. To jak problem bezrobocia. Jak się wyśle bezrobotnych za granicę, na zmywaki - to nie ma z nimi problemu. Tak samo po co przeżywać kryzys tożsamości, skoro zwyczajnie można się jej pozbyć ? Po co tworzyć jakieś koncepcje i jeszcze się o tym uczyć. Nie, ona nie ma problemu. Jest jej dobrze, nie licząc tych chwil gdy wraca nad ranem uczucie pustki i nie ma tak naprawdę z kim porozmawiać. Wszystko się pięknie układa, jest lubiana... Po prostu nie ma okazji ostatnio do snucia planów poprawy świata.
A tożsamość ? Tożsamość nie była zbyt modna tego wczesnego lata w Warszawie. Znacznie bardziej popularne były nowe produkty z pogryzionym jabłkiem, ray bany, przelotne znajomości i ubolewanie nad tym, że Polska jest zacofana. W jej torebce nie było już miejsca na tożsamość. Zamieniła ją na slimy mentholowe, iPhona najnowszej generacji, najlepsze metki i podziw obślinionych facetów, którzy pożerali ją wzrokiem kęs po kęsie...



To spotkanie teraz - w wagonie 2 klasy - zmiażdżyło ją. Nie wiedziała już kim jest. To okropne uczucie nie umieć odpowiedzieć na to podstawowe dla zdrowej egzystencji pytanie - ‘Kim jestem?’
Kim była? Kim się stała ? Kim będzie ?
Wiedziała tylko, że jej oczy już się nie błyszczą tak jak w jego opowieści. Wiedziała, że 'ta' ona gdzieś się zgubiła... I teraz płacze zastanawiając się gdzie 'ta' ona jest? ...czy jeszcze jest ? ...czy się odnajdzie ? ...czy ma siły i determinację jej szukać nie wiedząc czy w ogóle żyje ?

On zmieszany milknie... Podaje przepraszającym gestem chusteczkę i cicho mówi - Jesteśmy w domu.